Выбрать главу

– Od razu widać poważnego człowieka. – Hrabia lekko się uśmiechnął. – Wszystko rozumiem i milczę jak grób.

Lucan odkrył w końcu karty Zurowa, wydał przeciągły jęk i złapał się za głowę. Hrabia sceptycznie oglądał wygrany pierścień.

– Ależ, majorze, jaka tam, u diabła, zdrada?! – usłyszała Waria rozdrażniony głos Sobolewa. Pieriepiołkin ma rację, to sztabowy łeb. – Po prostu Osman szedł forsownym marszem, a nasi dziarscy wojownicy takiego impetu się po Turkach nie spodziewali. Teraz koniec żartów. Mamy przed sobą groźnego przeciwnika, a wojna zaczyna się na serio.

Rozdział szósty,

w którym Plewna i Waria odpierają szturmy

„Wiener Zeitung”

30 (18 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku

Od naszego korespondenta z Szumli, gdzie znajduje się siedziba sztabu tureckiej armii Bałkanów.

Po blamażu pod Plewnq Rosjanie znaleźli się w nader niezręcznym położeniu. Ich kolumny ciągną się z południa na północ dziesiątkami, a nawet setkami kilometrów, linie komunikacyjne są niebronione, tyły odkryte. Genialny manewr skrzydłowy Osman-paszy pozwolił Turkom zdobyć czas potrzebny do przegrupowania sił, a małe bułgarskie miasto stało się dla rosyjskiego niedźwiedzia prawdziwą drzazgą w kosmatym boku. W kręgach bliskich dworowi w Konstantynopolu panuje atmosfera umiarkowanego optymizmu.

Właściwie to sprawy wyglądały marnie, a nawet, można powiedzieć, gorzej niż kiedykolwiek. Biedny Pietia ciągle siedział zamknięty na siedem spustów – po rozlewie krwi pod Plewną złowrogi Kazantzakis miał co innego na głowie niż szyfranta, ale groźba sądu polowego nie minęła. A i wojenna fortuna okazała się zmienna – ze złotej rybki zmieniła się w kłującego jazgarza i pomknęła w głębiny, obdzierając Rosjanom dłonie do krwi.

Ale z drugiej strony – Waria wstydziła się przyznać do tego nawet sama przed sobą – nigdy jeszcze nie żyło jej się tak… ciekawie. No, właśnie: „ciekawie” to najodpowiedniejsze słowo.

A przyczyna, szczerze mówiąc, była nieprzyzwoicie prosta. Po raz pierwszy w życiu Waria miała tylu wielbicieli naraz, i to jeszcze jakich! Gdzie tam do nich znajomym z pociągu czy skrofulicznym studentom z Petersburga. Przeklęta babska natura, można ją w sobie tłamsić, ile się chce, ta zawsze wychynie z głupiego, próżnego serca, wypuści pędy jak jaki chwast. Nieładnie.

O, właśnie rankiem osiemnastego lipca, dnia doniosłego i pamiętnego – o czym później – Waria obudziła się z uśmiechem. Na dobrą sprawę nawet się nie obudziła, tylko przez zamknięte powieki poczuła, że świeci słońce, i rozkosznie się przeciągnęła, a już zrobiło się wesoło, radośnie, świątecznie. Dopiero kiedy w ślad za ciałem ocknął się i umysł, przypomniał jej się Pietia i okropności wojny. Wysiłkiem woli udało się Warii sposępnieć i pomyśleć o smutnych rzeczach, ale do niesfornej po przebudzeniu głowy pchało się coś zupełnie innego, w duchu rozważań bohaterki Ożenku: gdyby wziąć oddanie Pieti, dodać sławę Sobolewa, nonszalancję Zurowa, talenty Charles’a i spojrzenie spod przymkniętych oczu Fandorina… Chociaż nie, Erast Pietrowicz tu nie pasował, bo nawet mocno naciągając, nie dało się go zaliczyć do wielbicieli.

Z panem radcą tytularnym wszystko wyglądało jakoś niewyraźnie. Jak przedtem Waria była jego pomocnicą wyłącznie nominalnie. Fandorin nie dopuszczał jej do swoich tajemnic, a tymczasem jakimiś sprawami się zajmował, może nawet wcale nie błahymi. To znikał na długo, to przeciwnie, siedział w pałatce i nigdzie nie wychodził, a przybywali doń jacyś bułgarscy chłopi w pachnących baranich czapkach. To z Plewny – domyślała się Waria, ale dumnie o nic nie pytała. Cóż w tym dziwnego – mieszkańcy Plewny nie tak znowu rzadko zjawiali się w rosyjskim obozie. Nawet McLaughlin miał własnego informatora, który przekazywał korespondentowi cenne wiadomości o życiu garnizonu tureckiego. Co prawda Irlandczyk nie dzielił się tymi wieściami z dowództwem rosyjskim, powołując się na „etykę dziennikarską”, za to czytelnicy „Daily News” znali porządek dnia Osman-paszy i wiedzieli o potężnych redutach, którymi już nie co dzień, tylko co godzinę porastało oblężone miasto.

Ale tym razem i w zachodnim ugrupowaniu wojsk rosyjskich solidnie szykowano się do bitwy. Szturm został wyznaczony na dzisiaj i wszyscy mówili, że teraz „plewnieńskie nieporozumienie bez wątpienia zostanie wyjaśnione”. Wczoraj Erast Pietrowicz patykiem na ziemi narysował Warii wszystkie tureckie umocnienia i powiedział, że według posiadanych przezeń wiarygodnych danych Osman-pasza ma dwadzieścia tysięcy askarysów i pięćdziesiąt osiem dział, generał-lejtnant Krüdener zgromadził zaś wokół miasta trzydzieści dwa tysiące żołnierzy i sto siedemdziesiąt sześć dział, a jeszcze powinni nadciągnąć Rumuni. Plan bitwy jest sprytny, ściśle tajny, z ukrytym manewrem i pozorowanym atakiem. Fandorin tłumaczył tak dobrze, że Waria od razu uwierzyła w triumf rosyjskiego oręża i nawet nie bardzo słuchała – głównie patrzyła na radcę tytularnego i zgadywała, kim jest dlań ta blondynka z medalionu. Kazantzakis mówił coś dziwnego o ożenku. Czy to nie przypadkiem jego ślubna? Strasznie młoda jak na żonę, zupełna dziewczynka.

A jak się o tym Waria dowiedziała? Trzy dni temu, po śniadaniu, zajrzała do pałatki Erasta Pietrowicza i zobaczyła go na łóżku, w ubraniu i brudnych butach, śpiącego kamiennym snem. Przez cały poprzedni dzień go nie było, wrócił najwidoczniej dopiero nad ranem. Chciała się po cichu oddalić, ale spostrzegła nagle srebrny medalion na piersi śpiącego. Pokusa była zbyt wielka. Waria na paluszkach podkradła się do Fandorina, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Radca tytularny oddychał miarowo, usta miał lekko otwarte i był teraz podobny do chłopca, który dla żartu napudrował sobie skronie.

Ostrożnie, dwoma palcami, uniosła medalion, odemknęła wieczko i zobaczyła miniaturowy portret. Taka laleczka, mädchen-gretchen: złote kędziorki, oczka, buźka, policzki. Nic szczególnego. Waria z naganą spojrzała na śpiącego i oblała się rumieńcem – spod długich rzęs patrzyły na nią poważne oczy, jasnobłękitne, z czarnymi źrenicami.

Tłumaczyć się było głupio, toteż Waria po prostu uciekła, co także nie wypadło zbyt mądrze, ale przynajmniej obeszło się bez przykrej sceny. Jakkolwiek to dziwne, później Fandorin zachowywał się tak, jak gdyby ów incydent w ogóle się nie zdarzył.

Zimny, nieprzyjemny człowiek, ubocznymi tematami się nie zajmuje, a jeśli już się zajmie, to na pewno palnie coś takiego, że Warię mało nie rozniesie. Weźmy choćby spór o parlament i ludowładztwo, który rozgorzał w czasie pikniku (pojechali sporą kompanią na wzgórza i zabrali ze sobą Fandorina, chociaż ten wyrywał się do swojej nory).

D’Evrait zaczął opowiadać o konstytucji, którą w ubiegłym roku wprowadził w Turcji były wielki wezyr Midhat-pasza. To było interesujące. Bo też prawda – dzika azjatycka kraina, a ma parlament, nie to, co Rosja.

Potem zaczęli się kłócić, który system parlamentarny jest lepszy. McLaughlin był za brytyjskim, d’Evrait, chociaż Francuz, za amerykańskim, Sobolew upierał się przy jakimś szczególnym, czysto rosyjskim, szlachecko-chłopskim.

Kiedy Waria zażądała prawa wyborczego dla kobiet, zgodnie ją wyśmiano. Żołdak Sobolew jął się z niej natrząsać.

– Oj, pani Warwaro, jak tylko wy, kobiety, zaczniecie głosować, to powybieracie do parlamentu samych ślicznych chłopaczków. Jak przyjdzie damskiemu plemieniu wybierać między panem Fiodorem Dostojewskim i naszym rotmistrzem Zurowem, to na kogo oddacie głos, co? No, właśnie.

– Panowie, chyba do parlamentu nie każą posłować pod przymusem? – przeraził się huzar i wszyscy jeszcze bardziej się rozweselili.