Выбрать главу

Na próżno Waria opowiadała o równych prawach i o amerykańskim stanie Wyoming, gdzie kobietom wolno głosować i nic strasznego Wyomingowi od tego się nie stało. Nikt jej słów nie traktował poważnie.

– A pan co tak milczy? – zaapelowała do Fandorina, a ten dopiero się popisał! Powiedział coś takiego, że lepiej już było siedzieć cicho.

– Ja, pani Warwaro, jestem w ogóle przeciwnikiem d-d-emokracji – rzekł i zaczerwienił się. – Z natury rzeczy jeden człowiek nie jest równy drugiemu i nic się na to nie poradzi. Zasada demokracji ogranicza prawa tych, którzy są mądrzejsi, zdolniejsi, p-pracowitsi, i uzależnia ich od bezmyślnej chęci głupich, niezdolnych i leniwych, bo takich w s-społeczeństwie jest zawsze więcej. Niech nasi rodacy najpierw skończą z draństwem i z-zasłużą na miano obywateli, a dopiero wtedy będzie można pomyśleć i o parlamencie.

Warię zbiło z tropu tak niesłychane oświadczenie, ale z pomocą przyszedł jej d’Evrait.

– Skoro jednak już w jakimś kraju wprowadza się prawo wyborcze – powiedział łagodnie (rozmawiano, ma się rozumieć, po francusku) – to niesprawiedliwe byłoby krzywdzić połowę ludzkości, i to w dodatku piękniejszą.

Kiedy Waria przypomniała sobie te słowa, uśmiechnęła się, przekręciła na drugi bok i zaczęła myśleć o d’Evraicie.

Bogu dzięki, Kazantzakis zostawił go w końcu w spokoju. Czy to generał Krüdener musiał podejmować strategiczne decyzje na podstawie jakiegoś wywiadu?! Biedaczek d’Evrait zadręczał się i rzucał na każdego napotkanego człowieka z wyjaśnieniami i usprawiedliwieniami. Taki skruszony i nieszczęśliwy podobał się Warii jeszcze bardziej. Jeśli przedtem wydawał się jej zbytnio zakochany w sobie, zanadto przyzwyczajony do ogólnego podziwu, tak że Waria specjalnie trzymała go na dystans, to teraz już tego robić nie musiała; zaczęła więc traktować Francuza naturalnie i uprzejmie. Był łatwy w obyciu, wesoły, nie to co Erast Pietrowicz, a poza tym strasznie dużo wiedział – o Turcji, o Dalekim Wschodzie i o historii Francji. A gdzie go tylko rzuciła żądza przygód! I jak miło opowiadał swoje récits drôles – dowcipnie, żywo, bez żadnego popisywania się. Waria uwielbiała, kiedy d’Evrait w odpowiedzi na każde jej pytanie robił znaczącą pauzę, uśmiechał się i z tajemniczą miną mówił: Oh, c’est toute une histoire, mademoiselle. No i w odróżnieniu od milczka Fandorina od razu opowiadał tę historię.

Historie były przeważnie śmieszne, ale niekiedy i straszne.

Jedną Waria zapamiętała bardzo dobrze.

„Pomstuje pani, mademoiselle Waria, na Azjatów za pogardę dla ludzkiego życia i bardzo słusznie (chodziło o bestialstwa baszybuzuków). Ale przecież to dzicy ludzie, barbarzyńcy, nie zanadto różniący się stopniem rozwoju od tygrysów czy krokodyli. Ja natomiast opowiem pani historię, której sceną był najbardziej cywilizowany z krajów, Anglia. O, to cała historia… Brytyjczycy do tego stopnia cenią ludzkie życie, że za najgorszy z grzechów uważają samobójstwo – za próbę odebrania sobie życia karzą śmiercią. Na Wschodzie czegoś takiego jeszcze nie wymyślili. Kilka lat temu, kiedy byłem w Londynie, w tamtejszym więzieniu mieli wieszać więźnia. Dopuścił się strasznego przestępstwa – w jakiś sposób zdobył brzytwę, spróbował poderżnąć sobie gardło i po części nawet mu się to udało, ale w porę został odratowany przez lekarza więziennego. Logika sędziego mną wstrząsnęła, uznałem przeto, że koniecznie powinienem zobaczyć egzekucję na własne oczy. Wykorzystałem swoje koneksje, zdobyłem przepustkę i nie pożałowałem.

Skazaniec uszkodził sobie struny głosowe tak, że mógł tylko syczeć, dlatego trzeba było zrezygnować z ostatniego słowa. Dosyć długo spierano się z lekarzem, który oświadczył, że owego człowieka nie można wieszać, bo rana się rozszerzy i wisielec będzie mógł oddychać wprost przez tchawicę. Prokurator i naczelnik więzienia naradzili się, po czym nakazali katu przystąpić do egzekucji. Lekarz wszakże miał rację: pod naciskiem pętli rana natychmiast się otwarła, a dyndający na stryczku zaczął ze straszliwym świstem wsysać powietrze. Wisiał pięć, dziesięć, piętnaście minut i nie umierał – tylko coraz bardziej siniał na twarzy.

Postanowiono wezwać sędziego, który wydał wyrok. Ponieważ kaźń odbywała się o świcie, sędziego budzono długo. Przyjechał po godzinie i orzekł niczym Salomon: zdjąć skazańca z szubienicy i znowu powiesić, ale teraz zawiązać pętlę nie powyżej, tylko poniżej rozcięcia. Tak właśnie uczyniono. Tym razem wszystko się powiodło. Ma pani owoce cywilizacji”.

Powieszony ze śmiejącym się gardłem przyśnił się potem Warii w nocy. „Nie ma żadnej śmierci – powiedziało gardło głosem d’Evraita i zaczęło broczyć krwią. – Jest tylko powrót na start”.

Ale o powrocie na start – to już od Sobolewa.

– Ach, Warwaro Andriejówno, całe moje życie to skoki przez przeszkody – mówił młody generał i rozgoryczony kręcił ostrzyżoną krótko głową. – Tylko na moim parcours sędzia nieustannie mnie zawraca i każe zaczynać na nowo. Niech pani sama powie. Zaczynałem jako kawalergard, odznaczyłem się w wojnie z Polakami, ale wdałem się w głupią historię z polską panną – i z powrotem na start. Ukończyłem akademię sztabu generalnego, dostałem przydział do Turkiestanu, a tam – idiotyczny pojedynek, zakończony śmiercią przeciwnika, i znowu trzeba było na start. Ożeniłem się z księżną, myślałem, że będę szczęśliwy – gdzie tam… Znowu sam, z nosem na kwintę. Uprosiłem, żeby wysłali mnie na pustynię, tam nie oszczędzałem siebie ani ludzi, cudem przeżyłem – i znowu zostałem z niczym. Wegetuję na łaskawym chlebie i czekam na nowy start. Tylko czy się doczekam?

Sobolewa, w odróżnieniu od d’Evraita, Waria nie żałowała. Po pierwsze, z tym startem Michel robił z siebie biedaczka, kokietował – a przecież w wieku trzydziestu trzech lat był generałem świty, miał dwa Ordery Świętego Jerzego i złotą szpadę. No i po drugie, zbyt jawnie już domagał się współczucia. Widocznie jeszcze jako junkrowi starsi towarzysze wyjaśnili mu, że miłosną wiktorię odnosi się na dwa sposoby: albo szarżą kawaleryjską, albo ryciem podkopu do współczującego kobiecego serca.

Sobolew rył podkopy dosyć niezgrabnie, ale jego zaloty pochlebiały Warii – mimo wszystko to prawdziwy bohater, chociaż z idiotyczną miotłą wokół twarzy. Na delikatne sugestie, by zmienił kształt brody, generał zaczynał się targować: gotów jest tę ofiarę ponieść, ale tylko w zamian za określone gwarancje. Waria jednak nie zamierzała udzielać mu gwarancji.

Pięć dni wcześniej Sobolew przyszedł uszczęśliwiony: dostał w końcu własny oddział, dwa pułki kozackie, i miał wziąć udział w szturmie Plewny, osłaniając południową flankę korpusu. Waria życzyła mu udanego startu. Na szefa sztabu Michel wziął sobie Pieriepiołkina, w taki sposób wypowiadając się o kapitanie-nudziarzu:

– Chodził, naprzykrzał się, zaglądał w oczy, no to go wziąłem. I co pani myśli, Warwaro Andriejówno? Jeriemiej Jonowicz, chociaż nudziarz, jest zupełnie do rzeczy. Zawszeć to ze sztabu generalnego. Znają go w oddziale operacyjnym, przekazują użyteczne wieści. A poza tym widzę, że jest mi osobiście oddany; nie zapomniał o wydarciu z rąk baszybuzuków. A ja, grzeszny człowiek, szczególnie cenię tych podkomendnych, którzy są mi oddani.

Chociaż Sobolew miał teraz dosyć kłopotów, to trzeciego dnia ordynans Sierioża Bierieszczagin przyniósł wspaniały bukiet jasnoczerwonych róż od jego ekscelencji. Róże stały dzielnie jak wojsko pod Borodinem i nie zamierzały opadać. Cały namiot wypełnił się ich gęstym, oleistym aromatem.

W lukę, jaka powstała po rejteradzie Sobolewa, szybko rzucił się Zurow, gorący zwolennik szarży kawaleryjskiej. Waria parsknęła, kiedy sobie przypomniała, jak gracko rotmistrz przeprowadził wstępny rekonesans.