Выбрать главу

– Cóż za bellevue, mademoiselle. Natura! – rzekł pewnego razu, wychodząc z zadymionego klubu w ślad za Warią, która zapragnęła nacieszyć się zachodem słońca. Po czym, nie tracąc tempa, zmienił temat. – Wspaniały człowiek z tego Erazma, prawda? Dusza czysta jak prześcieradło. No i świetny kompan, choć też, co prawda, dziwadło.

Tutaj huzar zrobił pauzę, wyczekująco patrząc na pannę pięknymi, nachalnymi oczami. Waria czekała, co teraz nastąpi.

– Przystojny, poza tym brunet. Jakby go ubrać w mundur huzarski, dopiero byłby z niego zuch – ciągnął swoje Zurow. – To teraz chodzi jak zmokła kura, ale gdyby pani znała dawnego Erazma! Płomień! Huragan afrykański!

Waria patrzyła na łgarza z niedowierzaniem, bo wyobrazić sobie radcę tytularnego w roli „huraganu afrykańskiego” było absolutnie niemożliwe.

– Skądże taka zmiana? – spytała w nadziei, że dowie się czegokolwiek o zagadkowej przeszłości Erasta Pietrowicza.

Ale Zurow tylko wzruszył ramionami.

– A diabli go wiedzą. Rok się z nim nie widziałem. Nic innego, tylko fatalna miłość. Przecież wy nas, mężczyzn, uważacie za bałwanów bez serca, a my serca mamy gorące, łatwo je zranić. – Spuścił głowę ze smutkiem. – Kiedy człowiekowi serce złamią, może zostać starcem, nawet jak ma dwadzieścia lat. Waria prychnęła.

– E tam, dwadzieścia. Nie wypada aż tak się odmładzać.

– Nie o sobie mówię, tylko o Fandorinie – wyjaśnił huzar. – Przecież ma ledwie dwadzieścia jeden lat.

– Kto, Erast Pietrowicz? – omal nie krzyknęła Waria. – Niech pan da spokój, przecież ja mam dwadzieścia dwa.

– O tym właśnie mówię – ożywił się Zurow. – Pani pasowałby ktoś poważniejszy, pod trzydziestkę.

Ale ona nie słuchała, zdumiona tą wiadomością. Fandorin ma tylko dwadzieścia jeden lat? Dwadzieścia jeden?! Nieprawdopodobne! Dlatego Kazantzakis przezwał go „wunderkindem”. To znaczy, oczywiście, radca tytularny ma chłopięcą twarz, ale ta jego sztywność, to spojrzenie, te siwe skronie! Eraście Pietrowiczu, czemuż pana tak zamroziło?!

Huzar na swój sposób zrozumiał jej roztargnienie, toteż prostując się, oświadczył:

– No, bo o co mi idzie. Jeśli szelma Erazm mnie wyprzedził, zaraz podam tył. Niech tam nieżyczliwi gadają, co chcą, mademoiselle, Zurow jest człowiekiem z zasadami. Nigdy nie nastaje na to, co należy do przyjaciela.

– Pan mówi o mnie? – dotarło do Warii. – Nie nastaje pan na mnie, jeśli jestem „tym, co należy do Fandorina”, a jeśli „nie tym”, to zacznie pan nastawać? Czy dobrze zrozumiałam?

Zurow dyplomatycznie poruszał brwiami, ani trochę, nawiasem mówiąc, niespeszony.

– Należę i zawsze będę należała tylko do samej siebie, choć mam narzeczonego – surowo powiedziała Waria do natręta.

– Słyszałem. Ale monsieur aresztant nie zalicza się do moich przyjaciół – odrzekł rozweselony rotmistrz i na tym skończył się rekonesans.

Teraz nastąpił właściwy atak.

– Założymy się, mademoiselle? Jeśli zgadnę, kto pierwszy wyjdzie z namiotu, da mi pani całusa. Nie zgadnę – ogolę głowę na zero jak baszybuzuk. No jak? Naprawdę niewiele pani ryzykuje, w namiocie jest dwadzieścia osób. Warii mimo woli usta rozciągnęły się w uśmiechu.

– I kto wyjdzie?

Zurow zrobił minę, jakby się zastanawiał, i z rezygnacją machnął głową.

– Ej, żegnajcie, moje kędziory… Pułkownik Sablin. Nie, McLaughlin. Nie… o, bufetowy Siemion!

Odkaszlnął głośno i za chwilę z klubu, wycierając ręce o brzeg jedwabnej kapoty, wytoczył się bufetowy. W skupieniu popatrzył na jasne niebo i wymruczał: „Oj, żeby tylko nie było deszczu” – po czym zabrał się z powrotem, nawet nie spojrzawszy na Zurowa.

– To cud, znak z nieba! – krzyknął hrabia, przeciągnął ręką po wąsach i nachylił się do roześmianej Warii.

Myślała, że pocałuje ją w policzek, jak to zawsze czynił Pietia, ale Zurow celował w usta, a pocałunek był długi, niezwykły, aż jej się w głowie zakręciło.

Czując, że się za chwilę udusi, Waria odtrąciła w końcu kawalerzystę i położyła rękę na piersi.

– Oj, bo wlepię panu policzek – pogroziła słabym głosem. – A uprzedzali mnie dobrzy ludzie, że gra pan nieczysto.

– Za policzek wyzwę panią na pojedynek. I niewątpliwie zostanę pokonany. – Hrabia wybałuszał oczy i mruczał.

Złościć się na niego nie można było w żaden sposób…

Do namiotu wsunęła się okrągła twarz Łuszki, zahukanej i nierozgarniętej dziewczyniny, która przy siostrach pełniła obowiązki pokojówki, kucharki, a przy większym napływie rannych także sanitariuszki.

– Panienko, jakiś wojskowy na panią czeka – wypaliła Łuszka. – Czarny, z wąsami i kwiaty przyniósł. Co mu powiedzieć?

O wilku mowa – pomyślała Waria i znowu się uśmiechnęła. Nieźle ją bawiły oblężnicze metody Zurowa.

– Niech czeka. Zaraz wyjdę – powiedziała, odrzucając kołdrę.

Ale przed szpitalnymi namiotami, gdzie wszystko było przygotowane na przyjęcie nowych rannych, przechadzał się nie huzar, tylko woniejący perfumami pułkownik Lucan, jeszcze jeden pretendent.

Waria ciężko westchnęła, ale już nie można było się wycofać.

– Ravissante comme l’Aurore! – Pułkownik przypadł do rączki, ale zaraz odskoczył, przypomniawszy sobie o nowoczesnych kobietach.

Waria skinęła głową, bukietu nie przyjęła, spojrzała natomiast na błyszczący złotymi galonami mundur sojusznika i sucho spytała:

– Cóż pan tak od rana jak na paradę?

– Wyjeżdżam do Bukaresztu, na radę wojenną do jego wysokości – obwieścił dumnie pułkownik. – Wstąpiłem, żeby się pożegnać i przy okazji zaprosić panią na śniadanie.

Klasnął w dłonie, a zza rogu wyjechała elegancka kolaska. Na koźle siedział ordynans w spranym uniformie, za to w białych rękawiczkach.

– Proszę – ukłonił się Lucan, a Waria, mimo woli zaintrygowana, wsiadła do wyściełanej kolaski.

– Dokąd jedziemy? – spytała. – Do kantyny oficerskiej? Rumun tylko uśmiechnął się tajemniczo, jak gdyby zamierzał zabrać towarzyszkę co najmniej za siódme morze.

W ostatnim czasie pułkownik w ogóle zachowywał się zagadkowo. Całe noce, jak przedtem, spędzał przy stoliku karcianym; o ile jednak w pierwszych dniach niefortunnej znajomości z Zurowem wyglądał na przybitego i nieszczęśliwego, to teraz całkiem przyszedł do siebie i chociaż nadal tracił niemałe sumy, wcale nie upadał na duchu.

– Jak tam wczorajsza gra? – spytała Waria, przyglądając się brązowym kręgom pod oczami Lucana.

– Fortuna w końcu się do mnie uśmiechnęła. – Rozpromienił się. – Koniec ze szczęściem pani Zurowa. Czy zna pani prawo wielkich liczb? Jeśli dzień w dzień stawia człowiek duże sumy, to prędzej czy później niezawodnie się odegra.

O ile Waria pamiętała, Pietia wykładał jej tę teorię trochę inaczej, ale nie będzie się przecież spierała.

– Hrabiemu sprzyja ślepy los, a mnie rachunek matematyczny i olbrzymi majątek. O, niech pani popatrzy. – Odchylił mały palec. – Odzyskałem pierścień, pamiątkę rodzinną. Indyjski diament, jedenaście karatów. Przywieziony przez jednego z moich przodków z wyprawy krzyżowej.

– Czyżby Rumuni brali udział w krucjatach? – nieopatrznie zdziwiła się Waria i wysłuchała całego wykładu o genealogii pułkownika, który, jak się okazało, wywodził się od rzymskiego legata, Mauritiusa Tullusa Lucana.

Tymczasem kolaska wyjechała za granice obozu i zatrzymała się w cienistym gaju. Pod starym dębem bielił się nakryty krochmalonym obrusem stół, a na nim stało tyle różnych frykasów, że Waria momentalnie zgłodniała. Były tu i sery francuskie, i owoce, i wędzony łosoś, i różowa szynka, i purpurowe raki, a butelka Lafitte znalazła przytulne schronienie w srebrzystym wiaderku.