McLaughlin wyciągnął notatnik z kieszeni i zaczął zapisywać.
– Nie zechciałaby pani przejechać się nocą po Bukareszcie, mademoiselle Warwara? – szepnął jej na ucho Lucan, korzystając z chwili przerwy. – Pokażę pani coś, czego nie zobaczy pani w waszej nudnej, północnej stolicy. Zapewniam, będzie co wspominać.
– To decyzja cesarza rosyjskiego czy tylko życzenie księcia Karola? – zapytał skrupulatny dziennikarz.
– W zupełności wystarczy, że jego wysokość sobie tego życzy – odciął się pułkownik. – Bez Rumunii i jej dzielnej pięćdziesięciotysięcznej armii Rosjanie są bezradni. O, panie korespondencie, mój kraj czeka wielka przyszłość! Wkrótce, wkrótce książę Karol otrzyma tytuł króla. A pani uniżony sługa – dodał, zwracając się do Warii – zostanie bardzo ważną personą. Możliwe, że nawet senatorem. Moja przenikliwość została odpowiednio oceniona. To co będzie z naszą romantyczną przejażdżką? Nalegam.
– Zastanowię się – odpowiedziała niejasno, myśląc, jak by tu skierować rozmowę na właściwe tory.
W tej chwili do restauracji weszli Zurow i d’Evrait. Z punktu widzenia sprawy – bardzo nie w porę, ale Waria mimo wszystko była zadowolona: przy nich Lucanowi ubędzie werwy.
Podążając spojrzeniem za jej wzrokiem, pułkownik z niezadowoleniem w głosie zamruczał:
– Z tego „Royalu” zrobił się, niestety, pokój przechodni. Trzeba było przenieść się do chambre séparé.
– Dobry wieczór, panowie – wesoło powitała znajomych Waria. – Bukareszt to małe miasto, nieprawdaż? Pułkownik właśnie chwalił się nam swoim darem proroczym. Przepowiedział, że szturm Plewny zakończy się porażką.
– Naprawdę? – spytał d’Evrait, uważnie patrząc na Lucana.
– Ślicznie pani wygląda, Warwaro Andriejówno – powiedział Zurow. – Co to macie, Martell? Hej, człowieku, daj no tu kieliszki!
Rumun wypił koniak i zmierzył obu ponurym spojrzeniem.
– Komu przepowiedział? Kiedy? – zmrużył oko McLaughlin.
– W raporcie dla swojego władcy – wyjaśniła Waria. I teraz przenikliwość pułkownika została doceniona.
– Proszę, panowie, pijcie, częstujcie się. – Lucan zaprosił ich szerokim gestem i gwałtownie wstał. – Wszystko na mój rachunek. A my z panną Suworow przejedziemy się, obiecała mi to.
Zdumiony d’Evrait uniósł brwi, a Zurow z niedowierzaniem zawołał:
– Co słyszę, panno Warwaro? Jedzie pani z Łukaszem?
Waria była bliska paniki. Odjechać z Lucanem znaczyło na zawsze pogrzebać swoją reputację – i jeszcze nie wiadomo było, czym się to zakończy. A odmowa równałaby się fiasku powierzonego zadania.
– Zaraz wrócę, panowie – powiedziała z rezygnacją w głosie i szybciutko poszła do wyjścia. Trzeba było zebrać myśli.
W foyer zatrzymała się przed wysokim zwierciadłem, oprawionym w esy-floresy z brązu, i przyłożyła dłoń do rozpalonego czoła. Co robić? Wrócić do swojego pokoju, zamknąć się i nie odpowiadać na pukanie. Pietia, wybacz; przykro mi, panie radco tytularny, ale szpiega z Warii Suworow pan nie zrobi.
Drzwi ostrzegawczo skrzypnęły, a w lustrze, wprost za jej plecami, pojawiła się czerwona, rozzłoszczona twarz pułkownika.
– Pani wybaczy, mademoiselle, ale Mihaia Lucana tak traktować nie wolno. Pani mi w pewnym sensie robiła awanse, a teraz publicznie chce mnie ośmieszyć?! Nie na takiego pani trafiła! To nie klub, tutaj jestem u siebie w domu!
Z galanterii senatora in spe nie pozostało nawet śladu. Czarne z żółtym odcieniem oczy miotały błyskawice.
– Idziemy, mademoiselle, powóz czeka. – Na ramieniu Warii spoczęła smagła, porośnięta włosem ręka z nadspodziewanie silnymi, jak gdyby wykutymi z żelaza palcami.
– Pan zwariował, pułkowniku! Bierze mnie pan za kurtyzanę! – krzyknęła Waria, rozglądając się na wszystkie strony.
Ludzi w foyer było dosyć dużo, przeważnie panowie w letnich marynarkach i oficerowie rumuńscy. Z ciekawością obserwowali pikantną scenę, jednak w obronie damy (czy aby na pewno damy?) nikt nie zamierzał występować.
Lucan powiedział coś po rumuńsku, a widzowie roześmiali się ze zrozumieniem.
– Za dużo wypiłaś, Maruśka? – spytał jeden po rosyjsku, a wszyscy zarechotali jeszcze głośniej.
Pułkownik władczym gestem chwycił Warię w talii i poprowadził do wyjścia, w dodatku tak zręcznie, że wszelki opór nie zdał się na nic.
– Jest pan bezczelny! – zawołała Waria i chciała wymierzyć Lucanowi policzek, oficer jednak zdążył chwycić ją za nadgarstek. Przy swojej twarzy poczuła inną twarz, pachnącą mieszaniną wódki i wody kolońskiej. Zaraz zwymiotuję – pomyślała z przestrachem.
Ale w następnej sekundzie ręce pułkownika same rozluźniły uścisk. Najpierw coś siarczyście trzasnęło, potem głośno chrupnęło, a prześladowca Warii odleciał na ścianę. Jeden jego policzek był purpurowy po wymierzonym ciosie, a drugi biały od ciężkiego uderzenia pięścią. O dwa kroki od pułkownika, ramię przy ramieniu, stali d’Evrait i Zurow. Korespondent potrząsał palcami prawej ręki, huzar rozcierał pięść lewą dłonią.
– Pomiędzy sojusznikami przebiegł czarny kot – stwierdził Ipolit. – Ale to dopiero początek, Łukasz, na mordobiciu się nie skończy. Za takie traktowanie damy można zarobić kulę w łeb.
D’Evrait nic nie powiedział – w milczeniu ściągnął białą rękawiczkę i cisnął ją pułkownikowi w twarz. Lucan potrząsnął głową, wyprostował się i potarł policzek. Popatrzył na jednego, potem na drugiego. Warię najbardziej uderzyło to, że o jej istnieniu wszyscy trzej, zdawało się, całkiem zapomnieli.
– Wyzywają mnie tu na pojedynek? – Ochryple, jakby z wysiłkiem, Rumun cedził francuskie słowa. – Obaj naraz? Czy może jednak po kolei?
– Wybieraj pan tego, kto się panu bardziej podoba – rzucił sucho d’Evrait. – A jeśli z pierwszym ci się poszczęści, będziesz miał do czynienia z drugim.
– Eee, nie – oburzył się hrabia. – Tak się nie zgadzam. Ja pierwszy powiedziałem, że mu palnę w łeb, to będzie się strzelał ze mną.
– Strzelał? – Lucan zaśmiał się niemiłym głosem. – O nie, panie szuler, wybór broni należy do mnie. Doskonale wiem, żeście obaj z panem pismakiem zawołani strzelcy. Ale tutaj jest Rumunia i bić się będziemy po naszemu, po wołosku.
Krzyknął coś, zwracając się do widzów, po czym kilku rumuńskich oficerów ochoczo dobyło szabel i podało je rękojeścią do przodu.
– Wybieram pana żurnalistę. – Pułkownik zachrzęścił palcami i położył rękę na głowni swojej szabli. Trzeźwiał i wprost w oczach weselał. – Bierz pan, monsieur, którąś z tych szabel i proszę na dwór. Najpierw nadzieję pana, a potem obetnę uszy panu awanturnikowi.
W tłumie podniósł się pełen aprobaty szum, a ktoś nawet krzyknął: „Brawo!”
D’Evrait wzruszył ramionami i wziął pierwszą z brzegu szablę.
McLaughlin roztrącił gapiów.
– Zaczekajcie! Charles, niech pan nie traci rozumu! To barbarzyństwo! On pana zabije! Robienie szablą to sport bałkański, pan tego nie umie!
– Uczyłem się walki na szpady, a to prawie to samo – odparł niewzruszony Francuz, ważąc szablę w dłoni.
– Panowie, nie trzeba! – Waria odzyskała w końcu mowę. – To wszystko moja wina. Pułkownik trochę wypił, ale wiem, że nie chciał mnie obrazić. Proszę, przestańcie, to przecież bez sensu! W jakim stawiacie mnie położeniu? – W jej głosie zabrzmiała skarga, ale błaganie pozostało bez odpowiedzi.