Męska zgraja ruszyła korytarzem w stronę dziedzińca i nawet nie spojrzała na niewiastę, której cześć stała się powodem awantury. Z Warią został tylko McLaughlin.
– Co za głupota – powiedział ze złością. – Gdzież tu szpady! Widziałem przecież, jak Rumuni walczą na szable. Tutaj nie staje się w trzeciej pozycji i nie mówi: gardez! Siekają jak mięso na kotlety. Ach, jakież pióro ginie, i to jak głupio! Wszystko przez francuską fanfaronadę. Temu indorowi Lucanowi też nie wyjdzie to na zdrowie. Wpakują go do więzienia i przesiedzi się, póki nie ogłoszą amnestii dla uczczenia zwycięstwa. U nas w Brytanii…
– Boże, Boże, co robić – nie słuchając go, mamrotała zgnębiona Waria. – To ja jestem wszystkiemu winna.
– Kokieteria, panienko, to wielki grzech – niespodziewanie łatwo zgodził się Irlandczyk. – Jeszcze od czasów wojny trojańskiej…
Z podwórza dobiegi chóralny okrzyk zgromadzonych mężczyzn.
– Co tam? Czyżby skończone? – Waria przycisnęła rękę do serca. – Jak szybko! Niech pan idzie, Seamus, i zobaczy. Błagam!
McLaughlin zamilkł, nasłuchując. Na jego dobrodusznej twarzy zastygła trwoga. Korespondent wyraźnie nie miał ochoty wychodzić na dziedziniec.
– No, czegóż pan zwleka? – ponagliła go Waria. – Może potrzebuje lekarza? Ach, co z pana za człowiek!
Rzuciła się na korytarz, ale już z naprzeciwka, brzęcząc ostrogami, szedł Zurow.
– Ach, co za niepowetowana szkoda, Warwaro Andriejówno! – krzyknął z daleka. – Jakże nad tym ubolewam!
Waria z rezygnacją przywarła ramieniem do ściany, podbródek jej zadrżał.
– Jak mogliśmy w Rosji zaprzepaścić taką tradycję! – lamentował nadal Ipolit. – Pojedynek na szable; piękne, efektowne widowisko! Nie to, co nasze pif-paf, i po wszystkim! A tutaj – balet, poezja, fontanna Bachczysaraju!
– Niech pan przestanie pleść bzdury, Zurow! – chlipnęła Waria. – Mówże pan po ludzku. Co tam się stało?
– O, trzeba to było widzieć! – Podniecony rotmistrz popatrzył na nią i na McLaughlina. – W dziesięć sekund było po wszystkim. No więc tak. Mają tam małe ciemne podwórze. Kamienna posadzka oświetlona latarniami. My, widzowie – na galeriach, a na dole tylko ci dwaj: Evrait i Łukasz. Sojusznik dalej woltyżerować – wymachuje szabliskiem, kreśli w powietrzu ósemki, podrzuca dębowy listek i rozcina na pół. Publika zachwycona, oklaski. A Francuz tylko stoi i czeka, póki nasz paw nie skończy się popisywać. Potem Łukasz hyc do przodu i rysuje klingą taki klucz wiolinowy, a Evrait, nie ruszając się z miejsca, tylko odchyla się do tyłu, robi unik i błyskawicznie, nawet nie zauważyłem kiedy, ciach Rumuna szabelką prosto w gardło, samym ostrzem. Tamten tylko zabulgotał, zwalił się na wznak, nogami podrygał i – koniec pieśni; do rezerwy, bez emerytury. Już po walce.
– Sprawdzali? Nie żyje? – spytał szybko Irlandczyk.
– Trudno o bardziej nieżywego – zapewnił go huzar. – Krwi pociekło całe jezioro Ładoga. Pani Warwaro, ależ pani się zmartwiła! Jak pani wygląda! Proszę oprzeć się o mnie. – Z zapałem objął Warię wpół, co w danej sytuacji było bardzo wskazane.
– D’Evrait? – wyszeptała.
– Co? Nic. Poszedł zgłosić się do komendantury. Wiadoma rzecz, po główce go nie pogłaszczą. Nie podchorążego zaszlachtował, tylko pułkownika. Wyrzucą go z powrotem do Francji, i to w najlepszym wypadku. Odepnę pani guzik, lżej będzie oddychać.
Waria nic nie widziała i nie słyszała. Jestem zhańbiona – myślała. Na zawsze utraciła miano przyzwoitej kobiety. Igrała z ogniem, aż się doigrała, doszpiegowała. Ona jest lekkomyślną idiotką, a mężczyźni to bestie. Przez nią zginął człowiek. D’Evraita też więcej nie zobaczy. A najstraszniejsze, że zerwała się nitka, dzięki której można było rozwikłać sieć wrogich intryg.
Co powie Erast Pietrowicz?
Rozdział ósmy,
„Prawitielstwiennyj Wiestnik”
30 lipca (11 sierpnia wg kalendarza zachodniego) 1877 roku
Pomimo dokuczliwych ataków epidemicznego kataru i krwawej biegunki ostatnie dni wypełniły Najjaśniejszemu Panu odwiedziny w szpitalach, zapełnionych rannymi i chorymi na tyfus. Stosunek Jego Cesarskiej Mości do cierpiących jest tak serdeczny, że widok ten musi napełnić otuchą każdego, kto go ogląda. Żołnierzyki rzucają się na podarunki i cieszą zupełnie jak małe dzieci. Autor tych słów nieraz widział, jak niebieskie oczy Najjaśniejszego Pana spłynęły łzą. Niepodobna bez szczególnej tkliwości być świadkiem takich scen.
A Erast Pietrowicz powiedział:
– Coś d-długo pani jechała, Warwaro Andriejówno. Ominęło panią wiele ciekawych wydarzeń. Jak tylko otrzymałem p-pani depeszę, od razu kazałem przeprowadzić szczegółowe oględziny namiotu i rzeczy osobistych zabitego. Nie odkryto absolutnie nic ciekawego. Ale przedwczoraj z Bukaresztu dostarczono mi papiery znalezione przy Lucanie. I c-co pani myśli?
Waria lękliwie uniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała radcy tytularnemu w oczy. Żalu albo, co gorsza, pogardy w nich nie wyczytała – tylko skupienie i chyba zapał. Ulga od razu ustąpiła miejsca wstydowi: Waria zwlekała, bojąc się powrotu do obozu, mazgaiła się nad swoją cenną reputacją, a o sprawie, egoistka, zapomniała.
– Niech pan mówi! – ponagliła Fandorina, który z zajęciem obserwował łezkę, wolno toczącą się po jej policzku.
– Proszę okazać w-wspaniałomyślność i wybaczyć mi, że wplątałem panią w tę aferę – rzekł skruszonym głosem Erast Pietrowicz. – Wszystkiego się spodziewałem, ale czegoś t-takiego…
– Co pan znalazł w papierach Lucana? – z irytacją przerwała mu Waria, czując, że się rozszlocha, jeśli rozmowa nie przyjmie rzeczowego tonu.
Rozmówca albo przewidział taką ewentualność, albo po prostu uznał temat za wyczerpany, bo nie drążył bukareszteńskiego epizodu.
– Bardzo ciekawe są zapiski w jego notesie. Niech no pani tylko spojrzy.
Wyciągnął z kieszeni figlarną książeczkę w brokatowej oprawie i otworzył założoną stronę. Waria przebiegła oczami kolumnę cyfr i liter:
19=Z-1500
20=Z-3400-i
21=J+5000 Z-800
22=Z-2900
23=J+5000 Z-700
24=Z-1100
25=J+5000 Z-1000
26=Z-300
27=J+5000 Z-2200
28=Z-1900
29=J+15000 Z+i
Przeczytała jeszcze raz, wolniej, potem znowu. Straszną miała ochotę wykazać się bystrością umysłu.
– To szyfr? Nie, numery idą w kolejności… Lista? Numery pułków? Liczebność oddziałów? A może to straty i uzupełnienia? – zatrajkotała, marszcząc czoło. – To znaczy, że jednak Lucan był szpiegiem? Ale co oznaczają litery – Z, J, i? Może to wzory albo równania?
– Pochlebia pani nieboszczykowi, Warwaro Andriejówno. Wszystko jest o wiele prostsze. Jeśli mamy tu równania, to nader łatwe. Co prawda, z jedną niewiadomą.
– Tylko z jedną? – zdumiała się Waria.
– Proszę popatrzeć uważniej. W pierwszej k-kolumnie, rozumie się, są daty, Lucan stawia po nich dwie kreski. Od dziewiętnastego do dwudziestego dziewiątego lipca według zachodniego kalendarza. Czym zajmował się pułkownik w tych dniach?
– A skąd mogę wiedzieć? Nie śledziłam go. – Waria zastanowiła się. – No, z pewnością był w sztabie, jeździł oglądać pozycje wojsk.
– Ani razu nie widziałem, żeby Lucan lustrował p-pozycje. Spotykałem go p-przeważnie w jednym miejscu.
– W klubie?
– Właśnie. I co tam robił?
– Nic, rżnął tylko w karty.
– B-brawo, pani Warwaro.