Jeszcze raz zerknęła na kartkę.
– To znaczy, że zapisywał tu rachunki karciane! Po „Z” minus, po „J” zawsze plus. To znaczy, że literą „Z” oznaczał przegrane, a „J” – wygrane? I tylko tyle? – Waria rozczarowana wzruszyła ramionami. – A gdzie tu szpiegostwo?
– Nie było żadnego szpiegostwa. Szpiegostwo – to wysoki kunszt, tutaj zaś mamy do czynienia z najzwyklejszym p-przekupstwem i zdradą. Dziewiętnastego lipca, w przeddzień pierwszego szturmu Plewny, w klubie pojawił się karciarz Zurow, a Lucan zapalił się do gry.
– To znaczy, że „Z” to Zurow?! – krzyknęła Waria. – Niech pan poczeka. – Zaczęła szeptać, spoglądając na cyfry. – Czterdzieści dziewięć… siedem w pamięci… Sto cztery… – I podliczyła. – W sumie przegrał do Zurowa piętnaście tysięcy osiemset. Niby się zgadza. Ipolit też przecież mówił o piętnastu tysiącach. Ale co oznacza „i”?
– M-myślę, że to sławetny pierścień, po rumuńsku ind. Dwudziestego lipca Lucan go przegrał, dwudziestego dziewiątego odzyskał.
– Ale kim jest „J”? – Waria potarła czoło. – Wśród graczy chyba nie było żadnego na „J”. Od tego człowieka Lucan wygrał… Mmm… Ho, ho, ho! Trzydzieści pięć tysięcy! Jakoś sobie nie przypominam takich wielkich wygranych pułkownika. Z pewnością by się nimi pochwalił.
– Tutaj nie było się czym chwalić. To nie wygrana, tylko wynagrodzenie za zdradę. P-pierwszy raz tajemniczy „J” wręczył pułkownikowi pieniądze dwudziestego pierwszego lipca, kiedy Lucan przegrał do Zurowa wszystko, co się dało. Następnie nieboszczyk otrzymywał od swojego nieznanego protektora po pięć tysięcy: dwudziestego trzeciego, dwudziestego piątego i dwudziestego siódmego lipca, to znaczy co drugi dzień. To właśnie pozwalało mu ciągnąć grę z Ipolitem. Dwudziestego dziewiątego lipca Lucan dostał piętnaście tysięcy naraz. P-pytanie, dlaczego tak d-dużo i dlaczego właśnie dwudziestego dziewiątego.
– Sprzedał plan drugiego szturmu Plewny! – krzyknęła Waria. – Nieszczęsna bitwa rozegrała się trzydziestego lipca, następnego dnia.
– Jeszcze raz brawo. Ma pani tajemnicę proroczego daru Lucana i zdumiewającej celności tureckich artylerzystów, którzy mając współrzędne, roznieśli kolumny naszych wojsk jeszcze podczas marszu.
– Ale kto to jest „J”? Czyżby pan nikogo nie podejrzewał?
– A jakże – niewyraźnie burknął Fandorin. – Podejrzewam… Ale na razie się nie zgadza.
– To znaczy, że wystarczy po prostu znaleźć owego „J”, żeby Pietia został uwolniony, Plewna zdobyta, a wojna się skończyła?
Erast Pietrewicz zastanowił się, zmarszczył czoło i bardzo poważnie odpowiedział:
– Pani łańcuch logiczny jest nie całkiem p-poprawny, ale w zasadzie słuszny.
Tego wieczoru Waria nie ośmieliła się pójść do klubu. Z pewnością wszyscy obwiniają ją o śmierć Lucana (o zdradzie przecież nie wiedzą) i o wygnanie powszechnie lubianego d’Evraita. Francuz jednak nie wrócił z Bukaresztu do obozu. Erast Pietrowicz mówił, że pojedynkowicza wsadzono do paki i nakazano mu w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić terytorium księstwa Rumunii.
W nadziei, że spotka Zurowa czy choćby McLaughlina i dowie się od nich, czy towarzystwo bardzo surowo ocenia jej winę, biedna Waria spacerowała dookoła upstrzonego różnokolorowymi chorągiewkami namiotu, zachowując odległość mniej więcej stu kroków. Absolutnie nie miała gdzie się podziać, a wracać do swojego namiotu też nie chciała. Siostry miłosierdzia to stworzenia dobre, ale ograniczone; znowu zaczną się zastanawiać, kto z lekarzy jest duszką, a kto złośnikiem, i czy jednoręki porucznik Strumpf z szesnastego namiotu na serio oświadczył się Nasti Prianisznikowej.
Zasłona namiotu zakołysała się, Waria zobaczyła przysadzistą postać w niebieskim mundurze żandarma i pospiesznie się odwróciła, udając, że napawa się do szczętu obrzydłym widokiem wioski Bogot, goszczącej u siebie sztab wodza naczelnego. No i niech kto powie, czy jest na świecie sprawiedliwość. Podły intrygant i oprawca Kazantzakis chodzi do klubu zwyczajnie, a ona, niewinna przecież ofiara zbiegu okoliczności, waruje tutaj jak pies łańcuchowy! Wzburzona Waria potrząsnęła głową i twardo postanowiła wrócić do siebie, ale z tyłu rozległ się przymilny głos nienawistnego Greka.
– Pani Suworow?! Cóż za miłe spotkanie!
Waria odwróciła się i skrzywiła, przekonana, że po niezwyczajnej uprzejmości podpułkownika niezwłocznie nastąpi ukąszenie żmii.
Rozciągając w uśmiechu grube wargi, Kazantzakis patrzył na nią wzrokiem – rzecz zdumiewająca – prawie przypochlebnym.
– Wszyscy w klubie mówią tylko o pani. Czekają z niecierpliwością. Nie co dzień krzyżuje się szable z powodu pięknych pań, i to jeszcze z takim zakończeniem.
Czujnie nachmurzona, Waria oczekiwała podstępu, ale żandarm zaczął się jeszcze słodziej uśmiechać.
– Hrabia Zurow dopiero co odmalował soczystymi barwami całą eskapadę, a dzisiaj jeszcze ten artykuł…
– Jaki artykuł? – Waria przestraszyła się nie na żarty.
– No, jak to? Nasz pechowiec d’Evrait wysmażył w „Revue Parisienne” reportaż na całą kolumnę, w której opisał pojedynek. Romantyczne. Panią nazywa wyłącznie La belle Mlle S.
– No i co? – Głos Warii lekko zadrżał. – Nikt mnie nie obwinia?
Kazantzakis uniósł bardzo gęste brwi.
– Chyba tylko McLaughlin i Jeriemiej Jonowicz. Ale pierwszy to znany zrzęda, a drugi rzadko przyjeżdża; jeśli już, to razem z Sobolewem. Nawiasem mówiąc, Pieriepiołkin dostał Świętego Jerzego za ostatnią bitwę. I to za jakie, pytam, zasługi? Proszę, co to znaczy znaleźć się we właściwym miejscu i o właściwej porze.
Podpułkownik cmoknął z zawiścią i ostrożnie przeszedł do najważniejszej sprawy.
– Wszyscy pytają, gdzie to się zawieruszyła nasza bohaterka, a bohaterka, jak się okazuje, zajęta jest sprawami wagi państwowej. No, szanowna pani, i cóż tam wymyślił zmyślny pan Fandorin? Jakie ma hipotezy w sprawie tajnych zapisków Lucana? Niech się pani nie dziwi, Warwaro Andriejówno, znam te sprawy na bieżąco. W końcu zarządzam oddziałem specjalnym.
A to tak – pomyślała Waria, patrząc spode łba na podpułkownika. Jeszcze czego! Patrzcie go, jaki szybki, chciałby przyjść na gotowe.
– Erast Pietrowicz coś tam wyjaśniał, ale nie bardzo zrozumiałam – oznajmiła naiwnie, trzepocząc rzęsami. – Jakieś „zet”, jakieś „żet”. Lepiej niech pan sam spyta radcy tytularnego. W każdym razie Piotr Afanasjewicz Jabłokow nie jest niczemu winny, teraz to jasne.
– Zdrady może się nie dopuścił, ale karygodną nieostrożność, owszem, przejawił. – W głosie żandarma zgrzytnęła znajoma stal. – Niech na razie pani narzeczony posiedzi, nic mu się nie stanie. – Ale Kazantzakis od razu zmienił ton, oczywiście przypomniawszy sobie, że dzisiaj występuje w innym emploi. – Wszystko się ułoży. Przecież ja, pani Warwaro, do upartych nie należę i zawsze gotów jestem przyznać się do błędu. Weźmy choćby niezrównanego monsieur d’Evraita. Tak, przyznaję: przesłuchiwałem go, podejrzewałem, bo miałem podstawy. Przez ten sławetny wywiad z tureckim pułkownikiem nasze dowództwo popełniło błąd, zginęli ludzie. Skłaniałem się ku hipotezie, że pułkownik Ali-bej to postać mityczna, wymyślona przez Francuza czy to z fantazji reporterskiej, czy też z innych, nie tak niewinnych powodów. Teraz widzę, że byłem niesprawiedliwy. – Konfidencjonalnie zniżył głos. – Otrzymaliśmy agenturalne doniesienia z Plewny. Rzeczywiście, pomocnikiem czy też doradcą Osman-paszy jest niejaki Ali-bej. Ten nie pokazuje się ludziom. Nasz człowiek widział go z daleka, dostrzegł tylko wspaniałą czarną brodę i ciemne okulary. D’Evrait zresztą też wspominał o brodzie.