Выбрать главу

– Brodę, okulary? – Waria także zniżyła głos. – Czyżby to sam… jak mu tam… Anwar-efendi?

– Tsss… – Kazantzakis nerwowo się obejrzał i zaczął mówić jeszcze ciszej. – Jestem pewien, że to on. Bardzo sprytny jegomość. Gracko owinął naszego korespondenta wokół palca. Ledwie trzy tabory, mówi, główne siły nadciągną nieprędko. Fortel prosty, ale elegancki. A my, durnie, połknęliśmy przynętę.

– Ale skoro d’Evrait nie jest winien niepowodzenia pierwszego szturmu, a zabity przez niego Lucan był zdrajcą, to chyba niesłusznie usunięto dziennikarza? – zapytała Waria.

– Na to wychodzi. Biedak po prostu nie miał szczęścia. – Podpułkownik machnął ręką i przysunął się bliżej. – Widzi pani, Warwaro Andriejówno, jaki jestem szczery. Nawiasem mówiąc, podzieliłem się z panią sekretną informacją. A pani nie chce mi zdradzić takiego głupstwa. Przepisałem sobie tamtą kartkę z książeczki, trzeci dzień łamię sobie głowę, i wszystko na nic. Najpierw myślałem – szyfr. Nie, do szyfru niepodobne. Jakaś lista albo przesunięcie oddziałów? Straty i uzupełnienia? Niech pani powie, do czego doszedł Fandorin?

– Powiem tylko jedno. Wszystko jest o wiele prostsze – niedbale rzuciła Waria na odchodnym, poprawiła kapelusik i lekkim krokiem ruszyła w stronę klubu.

Do trzeciego i ostatecznego szturmu twierdzy szykowano się przez cały upalny sierpień. Chociaż przygotowania były otoczone najściślejszą tajemnicą, w obozie otwarcie mówiono, że i ta bitwa wypadnie trzydziestego, w dzień patrona najjaśniejszego pana. Od rana do wieczora po okolicznych wzgórzach i dolinach piechota i konnica przerabiały wspólne manewry, drogami dniem i nocą podciągano działa, polowe i oblężnicze. Żal było patrzeć na umęczonych żołnierzyków w przepoconych bluzach i w szarych od kurzu kepi z przeciwsłonecznymi chustami, ale ogólnie czuło się zapał i chęć zemsty: dosyć, mówiono, skończyła się nasza cierpliwość, Rosjanin powoli zaprzęga, za to szybko jedzie, całą mocą niedźwiedziej łapy trzepniemy w końcu dokuczliwą plewnieńską muchę.

I w klubie, i w oficerskiej kantynie, gdzie stołowała się Waria, wszyscy zmienili się w strategów – rysowali schematy, sypali imionami tureckich paszów, zgadywali, skąd wyjdzie decydujące uderzenie. Kilka razy przyjechał Sobolew; zachowywał się poważnie i tajemniczo, w szachy już nie grał, popatrywał z godnością na Warię i nie skarżył się już na zły los. Znajomy sztabowiec szepnął, że w zbliżającym się natarciu generałowi-majorowi przypadnie rola może nie kluczowa, ale bardzo ważna, więc pod komendą ma teraz całe dwie brygady połączone w jeden pułk. Zasługi Michijewiła Dmitrycza zostały w końcu należycie docenione.

Wokół panowało ożywienie, toteż Waria z całej mocy próbowała się przejąć ogólnym entuzjazmem, ale jakoś jej się to nie udawało. Prawdę mówiąc, śmiertelnie ją znudziły opowieści o rezerwach, dyslokacjach i połączeniach. Do Pieti nadal jej nie wpuszczano, Fandorin chodził ponury jak noc i na pytania odpowiadał nieartykułowanymi dźwiękami, Zurow pojawiał się tylko w towarzystwie swego patrona, zerkał na Warię wzrokiem pojmanego wilka, stroił żałosne miny do bufetowego Siemiona, ale nie grał w karty i nie domagał się wina, bo w oddziale Sobolewa dyscyplina panowała żelazna. Huzar poskarżył się szeptem na „Żeromka”, który wziął w swe ręce „całe gospodarstwo” i nikomu nie dawał nawet zipnąć. A Michaił Dmitrijewicz chronił go i nie pozwalał sprawić mu lania. Niechby już prędzej był ten szturm.

W ciągu tych wzystkich dni jedynym pocieszającym wydarzeniem był powrót d’Evraita, który, jak się okazało, przesiedział burzę w Kiszyniowie, a ledwie dowiedział się o swojej całkowitej rehabilitacji, pospiesznie wrócił na teren działań wojennych. Ale i Francuza, którego widok bardzo Warię ucieszył, jak gdyby podmieniono. Nie zabawiał jej już ciekawymi historiami, unikał rozmów o bukareszteńskim incydencie, tylko kropił artykuliki do swojego „Revue”. W ogóle Waria czuła się mniej więcej tak jak w restauracji „Royal”, kiedy mężczyźni, czując zapach krwi, rzekłbyś, zerwali się ze smyczy i zupełnie zapomnieli o jej istnieniu. Czyż trzeba dłużej dowodzić, że mężczyzna jest z natury bliski światu zwierząt, znacznie więcej od kobiety mając w sobie pierwiastka zwierzęcego, i dlatego pełnowartościową odmianą gatunku homo sapiens jest właśnie kobieta, istota bardziej złożona, rozwinięta i delikatna. Szkoda tylko, że nie miała z kim podzielić się swoimi odkryciami. Siostry miłosierdzia na takie słowa tylko w kułak się śmiały, a Fandorin kiwał głową z roztargnieniem, myśląc o czymś innym.

Jednym słowem – nastały ciężkie i nudne czasy.

O świcie trzydziestego sierpnia Warię obudziło potworne dudnienie. Zaczęła się kanonada. W przeddzień szturmu Erast Pietrowicz wyjaśnił, że oprócz zwykłego przygotowania artyleryjskiego Turcy zostaną poddani presji psychicznej – to nowe słowo w sztuce wojennej. Z pierwszym promieniem słońca, kiedy prawowierni winni odprawić namaz, trzysta rosyjskich i rumuńskich dział zacznie huraganowym ogniem razić tureckie umocnienia, a dokładnie o dziesiątej kanonada się skończy. Osman-pasza, oczekując ataku, pośle na pierwszą linię świeże wojska, ale wszystko na nic: sojusznicy nie ruszą się z miejsca i nad polami wokół Plewny zapanuje cisza. O jedenastej zero zero na zdumionych Turków spadnie nowa burza ognia, która będzie trwała do pierwszej. Następnie – znowu cisza. Przeciwnik wyniesie rannych i zabitych, naprędce załata szkody, w miejsce rozbitych armat podciągnie nowe, a szturmu ciągle nie będzie. U Turków, którzy nie odznaczają się mocnymi nerwami i – jak wiadomo – zdolni są do chwilowych porywów, ale ustępują w obliczu długotrwałego nacisku, naturalną koleją rzeczy wyniknie zamieszanie, a możliwe, że i panika. Na pierwszą linię z pewnością podąży całe bisurmańskie naczalstwo i nic nie rozumiejąc, będzie patrzyło przez lornety. Wtedy zaś, o czternastej trzydzieści, czeka nieprzyjaciela trzecia fala kanonady, a jeszcze pół godziny później na zmęczonych oczekiwaniem Turków ruszą kolumny szturmowe.

Waria struchlała, stawiając się na miejscu nieszczęsnych obrońców Plewny. Przecież to okropne: czekać na rozstrzygnięcie godzinę, dwie, trzy, i wszystko na darmo. Ona by na pewno nie wytrzymała. Pomyślane chytrze, tego sztabowym geniuszom nie można odmówić.

Buch-buch! Buch-buch! – waliły ciężkie działa oblężnicze. Buch-buch. Buch! – trochę ciszej wtórowały armaty polowe. Tak będzie jeszcze długo – pomyślała Waria. Warto by coś zjeść.

Dziennikarze, niepowiadomieni o chytrym planie przygotowania artyleryjskiego, wyjechali na pole bitwy jeszcze po ciemku. Co do punktu obserwacyjnego korespondenci musieli zawczasu porozumieć się z dowództwem i po długich dyskusjach większością głosów wybrali wzniesienie położone między Griwicą, centralną pozycją sojuszników, a szosą łowczańską, za którą rozciągać się miało lewe skrzydło. Z początku większość dziennikarzy chciała się usadowić bliżej prawego, bo wyraźnie zapowiadało się, że główne uderzenie ruszy właśnie z tamtej strony, ale McLaughlin i dTvrait odradzili to kolegom. Przedstawili najważniejszy argument: może sobie lewe skrzydło mieć nawet drugorzędne znaczenie, ale tam jest Sobolew, co oznacza, że bez sensacji się nie obejdzie.

Waria zjadła śniadanie z bladymi, wzdrygającymi się przy każdym wystrzale siostrami i poszła szukać Erasta Pietrowicza. W sztabie nie znalazła radcy tytularnego, w oddziale specjalnym tak samo. Na wszelki wypadek zajrzała do jego namiotu i zobaczyła, że Fandorin najspokojniej siedzi sobie w rozkładanym fotelu, z książką w ręku, popija kawę i kiwa safianowym pantoflem z zagiętym czubkiem.

– Kiedyż się pan wybierze na pole bitwy? – spytała Waria, siadając na łóżku, bo innego miejsca właściwie nie było.