Erast Pietrowicz wzruszył ramionami. Jego twarz pałała nawet świeżym rumieńcem. Obozowe życie wyraźnie służyło serbskiemu ochotnikowi.
– Czyżby pan zamierzał siedzieć przez cały dzień? D’Evrait powiedział, że dzisiejsza walka jest najpotężniejszym w dziejach świata szturmem pozycji umocnionej. Większym niż zdobycie Kurhanu Małachowskiego na Krymie.
– Ten pani d’Evrait lubi p-przesadzać – odrzekł radca tytularny. – Waterloo i Borodino były na większą skalę, nie mówiąc o bitwie narodów pod Lipskiem.
– Co z pana za człowiek! Rozstrzyga się los Rosji, giną tysiące ludzi, a pan siedzi i czyta książkę! Przecież to niemoralne!
– A patrzeć z bezpiecznej odległości, jak się ludzie z-zabijają, to moralne? – W głosie Erasta Pietrowicza, o dziwo, zadźwięczało ludzkie uczucie: rozdrażnienie. – Ślicznie dziękuję, ja ten s-spektakl już obserwowałem, a nawet w nim uczestniczyłem. I nie s-spodobało mi się. Wolę już towarzystwo T-tacyta. – Po czym demonstracyjnie wetknął nos w książkę.
Waria zerwała się, tupnęła ze złością i ruszył do wyjścia, ale Fandorin rzucił jej na odchodnym:
– Niech pani tam będzie ostrożna, dobrze? Ani na krok proszę się nie oddalać z punktu dla k-korespondentów. Bo dużo nie potrzeba.
Zatrzymała się i ze zdziwieniem obejrzała na Erasta Pietrowicza.
– Martwi się pan o mnie?
– D-doprawdy, Warwaro Andriejówno, czego pani tam szuka? Najpierw będą długo strzelać z armat, potem pobiegną naprzód, p-podniosą się kłęby dymu, nic pani nie zobaczy, tylko usłyszy, jak jedni krzyczą „hura!”, a drudzy krzyczą z bólu. Bardzo ciekawe. My pracujemy nie tam, t-tylko tutaj.
– Szczur tyłowy – przypomniała sobie Waria stosowny do okoliczności termin i zostawiła mizantropa sam na sam z jego Tacytem.
Górka, na której rozłożyli się korespondenci i obserwatorzy wojskowi z krajów neutralnych, okazała się łatwa do znalezienia – jeszcze z drogi, całkowicie zapełnionej wozami z amunicją, Waria zobaczyła w oddali białe płótnisko. Kołysało się na wietrze, pod nim czerniała spora kupa ludzi – chyba ze sto osób, jeśli nie więcej. Kierujący ruchem, zachrypnięty od krzyku kapitan z czerwoną opaską na rękawie, decydujący, gdzie najpierw dostarczać amunicję, lekko uśmiechnął się do ładnej panny w koronkowym kapelusiku i machnął ręką.
– Tam, tam, mademoiselle. I niech pani nigdzie nie zbacza. Do białej flagi nieprzyjacielska artyleria nie strzela, ale poza nią tylko patrzeć, jak walnie pocisk jeden z drugim. Gdzie, gdzie się pchasz, baranie?! Mówiłem ci, czterofuntowe na szóstą!
Waria szarpnęła lejce spokojnego cisawego konika, pożyczonego z lazaretowej stajni, i ruszyła w stronę flagi, z ciekawością rozglądając się dokoła.
Cała dolina poniżej pasma niewysokich wzgórz, za którymi zaczynały się przedpola Plewny, była upstrzona dziwnymi wysepkami. To podzielona na kompanie piechota leżała w trawie, oczekując na rozkaz do ataku. Żołnierze rozmawiali półgłosem, od czasu do czasu to stąd, to zowąd dolatywał nienaturalnie głośny rechot. Oficerowie zebrali się w kilkuosobowe grupki i palili papierosy. Na Warię, która jechała po damsku, patrzyli ze zdziwieniem i niedowierzaniem, jak na istotę z innego, nierealnego świata. Na widok tej ruchomej i brzęczącej doliny Warii zrobiło się nieswojo. Wyraźnie zobaczyła, jak nad zakurzoną trawą krąży anioł śmierci i naznacza twarze niewidzialnym piętnem.
Uderzyła konika obcasem, żeby szybciej minąć tę okropną poczekalnię.
Za to w punkcie obserwacyjnym wszyscy byli ożywieni i pełni radosnego oczekiwania. Panowała tu atmosfera pikniku, a ten i ów po prostu siadł przy rozłożonych na ziemi białych obrusach i z apetytem się pożywiał.
– A ja już myślałem, że pani nie przyjedzie! – powitał nowo przybyłą d’Evrait, tak samo podekscytowany jak wszyscy pozostali. Waria zwróciła uwagę, że na nogach ma swoje sławne rude buciory.
– My tutaj sterczymy od samego świtu jak głupcy, a rosyjscy oficerowie zaczęli ściągać dopiero koło południa. Pan Kazantzakis pofatygował się raptem kwadrans temu i od niego się dowiedzieliśmy, że szturm zacznie się dopiero o trzeciej – wesoło paplał dziennikarz. – Widzę, że pani też wcześniej znała plan bitwy. Nieładnie, mademoiselle Barbara, po starej przyjaźni mogła nas pani uprzedzić. Przecież wstałem o czwartej rano, a to dla mnie gorsze od śmierci.
Francuz pomógł pannie zejść z konia, po czym usadowił ją na składanym krześle i zaczął tłumaczyć:
– O tam, na przeciwległych wzgórzach, są umocnione stanowiska Turków. Widzi pani, jak pociski wznoszą fontanny ziemi? To sam środek ich pozycji. Wojska rosyjsko-rumuńskie wyciągnęły się równoległą linią na odcinku piętnastu kilometrów. Możemy stąd ogarnąć wzrokiem tylko część tej olbrzymiej przestrzeni. Proszę zwrócić uwagę na okrągły pagórek. Nie, nie ten; o, tamten, gdzie jest biały namiot. To punkt dowodzenia, tymczasowa kwatera główna. Jest tam i dowódca zachodniego ugrupowania, książę Karol rumuński, i głównodowodzący, grand-duc Mikołaj, i sam cesarz Aleksander. Rakiety, wystrzelili rakiety! Piękne widowisko, prawda?!
Nad pustym polem, które rozdzielało wrogie strony, krętymi łukami zarysowały się smugi dymu – jak gdyby ktoś pociął sferę niebieską na kawałki, tak jak arbuz albo bochen chleba. Waria zadarła głowę i wysoko w górze zobaczyła trzy kolorowe piłki – jedną blisko, drugą trochę dalej, nad sztabem cesarskim, trzecią już w ogóle nad samym horyzontem.
– To, Warwaro Andriejówno, są balony – oznajmił Kazantzakis, który akurat do niej podszedł. – Z nich za pomocą flag sygnałowych koryguje się ogień artylerii.
Patrzeć na żandarma było jeszcze bardziej przykro niż zwykle. Z ożywieniem chrzęścił palcami, nerwowo rozchylał nozdrza. Wampir, poczuł zapach ludzkiej krwi. Waria demonstracyjnie przestawiła krzesło nieco dalej, ale podpułkownik jak gdyby nie zauważył jej manewru. Podszedł znowu, pokazał palcem w bok, tam gdzie za niewysokimi wzgórzami huczało nadzwyczaj mocno.
– Nasz wspólny znajomy jak zwykle spłatał figla. Zgodnie z rozkazem Sobolew miał za zadanie demonstrować przed redutą Kriszyńską, kiedy główne siły uderzą w centrum. Ale nie wytrzymał, wbrew planowi od rana podjął frontalny atak. Mało, że oderwał się od głównych sił i został odcięty przez turecką konnicę, to jeszcze zagroził powodzeniu całej operacji! No, dostanie za swoje!
Kazantzakis wyjął z kieszeni złoty zegarek, ze wzburzeniem zerwał kepi, przeżegnał się.
– Trzecia! Zaraz zaczną!
Waria obejrzała się i zobaczyła, że cała dolina się ruszyła: wysepki białych bluz zakołysały się, szybko zmierzając na pierwszą linię. Koło wzgórza biegli bladzi ludzie, na czele chyżo kuśtykał starszy oficer z długimi wąsami.
– Nie zostawać, bagnety wyżej! – krzyknął cienko i przenikliwie, oglądając się. – Siemiencow, patrzeć tam! Bo ci łeb urwę!
Obok już szły w kolumnach inne kompanie, ale Waria ciągle odprowadzała wzrokiem tamtą, pierwszą, ze starszawym dowódcą i nieznanym Siemiencowem.
Kompania rozwinęła się w linię i powoli pobiegła w stronę odległej reduty, ponad którą jeszcze wyżej wytrysnęły fontanny ziemi.
– No, teraz im pokaże – powiedział ktoś obok.
W oddali na polu już na całego wybuchały pociski, ścielący się po ziemi dym pogorszył widoczność, ale kompania Warii biegła sprawnie i nikt, zdaje się, do niej nie strzelał.
– Dalej, Siemiencow, dalej – szeptała Waria, zaciskając pięści.
Wkrótce za plecami rozwiniętych kolumn nie dało się już dostrzec „swoich”. Kiedy otwarta przestrzeń przed redutą do połowy wypełniła się białymi bluzami, wprost z ludzkiej masy wyrosły równe krzewy wybuchów: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Potem, trochę bliżej – jeszcze raz: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. I jeszcze. I jeszcze.