Выбрать главу

– Gęsto tłuką – usłyszała Waria. – Masz ci przygotowanie artyleryjskie. Nie trzeba było się wygłupiać z tą psychologią, tylko walić bez odpoczynku.

– Pobiegli! Biegną! – Kazantzakis złapał Warię za ramię i mocno ścisnął.

Zmierzyła go pełnym oburzenia wzrokiem ale zrozumiała, że ten człowiek nie odpowiada za siebie. Jakoś tam się uwolniła, spojrzała na pole.

Skryło się za zasłoną dymu, w którym migało coś białego i fruwały czarne płaty ziemi.

Na wzgórzu zrobiło się cicho. Z siwej mgły wybiegał w milczeniu tłum żołnierzy, okrążając punkt obserwacyjny z obu stron. Waria zobaczyła czerwone plamy na bluzach i wtuliła głowę w ramiona.

Dym po trosze rzedniał. Wyłoniła się zeń dolina, cała w czarnych lejach i białych bluzach. Waria przypatrzyła się i zauważyła, że bluzy się ruszają, po czym usłyszała głuchy, jakby idący spod samej ziemi jęk – armaty właśnie przestały strzelać.

– Pierwsza próba sił zakończona – powiedział znajomy major ze sztabu głównego, przydzielony do dziennikarzy. – Osman usadowił się mocno, trzeba będzie się pomęczyć. Teraz jeszcze przygotowanie artyleryjskie, a potem znowu „hura-hura!”

Warii zakręciło się w głowie.

Rozdział dziewiąty,

w którym Fandorin dostaje naganę od przełożonego

„Russkije Wiedomosti”

31 sierpnia (12 września wg kalendarza zachodniego) 1877 roku

Odważny młodzieniec, pomny na ojcowskie błogosławieństwo uwielbianego dowódcy, zakrzyknął: „Umrę, Michaile Dmitrijewiczu, ale wiadomość przekażę” Dziewiętnastoletni bohater skoczył na swojego dońca i pognał przez smaganą ołowianym deszczem dolinę, tam gdzie dostępu do głównych sił naszych wojsk bronili przyczajeni baszybuzucy. Kule świszczały nad głową jeźdźca, ale on tylko uderzał ostrogami żwawego konia, szepcząc: „Szybciej! Szybciej! Ode mnie zależą losy bitwy!” Ale zły los jest silniejszy od odwagi. Huknęły wystrzały z zasadzki i dzielny adiutant runął na ziemię. Oblewając się krwią, zerwał się i z szablą w ręku rzucił na bisurmanów, ale już jak czarne ptaszyska spadli nań okrutni wrogowie, powalili i długo rąbali szablami jego martwe ciało. Tak zginął Siergiej Bierieszczagin, brat znanego malarza. Tak przepadł obiecujący talent, któremu nie było sądzone rozwinąć się w pełni. Tak padł trzeci z gońców, wysłanych przez Sobolewa do Najjaśniejszego Pana…

O ósmej wieczór Waria znowu znalazła się na znajomym rozwidleniu, ale zamiast ochrypłego kapitana rozkazywał tam tak samo zachrypnięty porucznik, który sytuację miał jeszcze gorszą niż poprzednik, bo teraz musiał kierować dwoma przeciwnymi strumieniami: na pierwszą linię jak przedtem ciągnęły wozy z amunicją, a z pola walki wywożono rannych.

Po pierwszym natarciu Waria straciła hart ducha, widząc, że drugi raz czegoś podobnego nie zniesie. Odjechała na tyły i po drodze nawet jeszcze popłakała; na szczęście w pobliżu nie było nikogo ze znajomych. Ale do obozu nie dotarła, dlatego że jej się zrobiło wstyd.

Mimoza, królewna z morskiej pianki, słaba płeć – przeklinała w duchu. Przecież wiedziałaś, że jedziesz na wojnę, a nie na spacer do Pawłowskoje. A już zwłaszcza nie miała ochoty sprawiać przyjemności radcy tytularnemu, który – jak się okazało – znowu miał rację.

Krótko mówiąc, wróciła.

Jechała stępa, serce ściskało się smutkiem na odgłos zbliżającej się walki. W centrum palba karabinowa prawie ucichła i dudniły tylko armaty, za to z szosy łowczańskiej, gdzie walczył odcięty oddział Sobolewa, nieustannie dobiegały salwy i nie milknął ryk mnóstwa głosów, ledwie słyszalny z takiej odległości. Wyglądało na to, że generał Michel ma się nie najlepiej.

Waria wzdrygnęła się – z krzaków na drogę wyjechał ochlapany błotem McLaughlin. Twarz miał czerwoną, kapelusz zjechał mu na bok, z czoła ściekał pot.

– No, jak tam? Jak naszym idzie? – spytała Waria, chwytając za uzdę konia Irlandczyka.

– Zdaje się, że dobrze – odpowiedział, wycierając twarz chustką. – Uff, zajechałem w jakieś zarośla, z trudem się wydostałem.

– Dobrze? Co, reduty zdobyte?

– Nie, w centrum Turcy wytrzymali, ale dwadzieścia minut temu koło naszego punktu obserwacyjnego przegalopował hrabia Zurow. Bardzo spieszył się do sztabu i krzyknął tylko: „Zwysieswo! Mamy Plewnę! Nie ma szasu, panowie, pylna wiadomoś!” Monsieur Kazantzakis puścił się za nim w pościg. Ten jegomość jest bardzo ambitny i na pewno chce być obok gońca z pomyślną wieścią; a nuż i jemu przypadnie cząstka sławy. – McLaughlin z dezaprobatą pokiwał głową. – No, a panowie dziennikarze zaraz się rozbiegli – przecież każdy z nich na taki wypadek ma swojego człowieka wśród telegrafistów. Zapewniam panią, w tej chwili do redakcji gazet już mkną depesze o zdobyciu Plewny.

– A pan co?

Korespondent z godnością odpowiedział:

– Ja nigdy się nie spieszę, mademoiselle Suworow. Najpierw trzeba dokładnie sprawdzić szczegóły. Zamiast krótkiej wiadomości prześlę cały artykuł, który trafi do tegoż porannego wydania, co ich skąpe doniesienia.

– To znaczy, że można wracać do obozu? – spytała z ulgą Waria.

– Myślę, że tak. W sztabie dowiemy się więcej niż na tej sawannie. Zresztą wkrótce się ściemni.

W sztabie jednak nic absolutnie nie wiedziano, ponieważ z kwatery głównej nie nadeszły żadne wieści o zdobyciu Plewny – przeciwnie, wyglądało na to, że we wszystkich najważniejszych punktach szturm został odparty i straty są wręcz astronomiczne, co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi. Mówiono, że najjaśniejszy pan zupełnie upadł na duchu, a na pytania o sukces Sobolewa machano tylko ręką: jak mógł Sobolew z dwiema brygadami zdobyć Plewnę, jeśli sześćdziesiąt batalionów w centrum i na prawym skrzydle nie zdołało zająć nawet pierwszej linii redut?

Wychodziła z tego jakaś idiotyczna bzdura. McLaughlin triumfował, dumny ze swej powściągliwości, a Waria złościła się na Zurowa: chwalipięta, łgarz, naplótł nie wiadomo co, niepotrzebnie tylko namieszał wszystkim w głowie.

Nadeszła noc, do sztabu wrócili ponurzy generałowie. Waria widziała, jak do domku oddziału operacyjnego szedł otoczony adiutantami książę Mikołaj. Jego końską, obramowaną bokobrodami twarzą wstrząsał nerwowy tik.

Wszyscy szeptali o olbrzymich stratach – wychodziło na to, że poległa czwarta część wojska, ale na głos mówiono o bohaterstwie przejawionym przez żołnierzy i oficerów. Zwłaszcza przez oficerów.

O pierwszej w nocy ponury Fandorin odnalazł Warię.

– Idziemy, Warwaro Andriejówno. P-przełożony nas wzywa.

– Nas? – zdziwiła się.

– Tak. Cały oddział specjalny, w pełnym składzie, mnie i panią także.

Szybkim krokiem doszli do lepianki, gdzie mieścił się resort podpułkownika Kazantzakisa.

W znajomej izbie zebrali się oficerowie, zatrudnieni w oddziale specjalnym zachodniego ugrupowania armii, szefa jednakże wśród nich nie było.

Za stołem za to, groźnie nasępiony, siedział sam Ławrientij Mizinow.

– A, pan radca tytularny i pani sekretarka raczyli przybyć – powiedział zjadliwie. – No, świetnie, pozostało teraz tylko doczekać się jaśnie wielmożnego pana pułkownika i można zaczynać. Gdzie Kazantzakis?! – warknął generał.

– Iwana Charitonowicza nikt wieczorem nie widział – nieśmiało odpowiedział najstarszy rangą oficer.

– Świetnie. Umiecie strzec tajemnic.

Mizinow zerwał się, głośno tupiąc, i przeszedł się po izbie.