Ta historia fatalnie wpłynęła na Pietię. Był marzec, wiosna zaczęła się wcześnie, od Newy pachniało swobodą i spływającą krą. Pietia postawił więc ultimatum: tak dłużej być nie może, zostali stworzeni dla siebie nawzajem, ich związek wytrzymał próbę czasu. Oboje są żywymi ludźmi, a natury nie da się oszukać. On oczywiście zgadza się na cielesną miłość nawet bez ślubu, ale lepiej pobrać się naprawdę, bo to ich uwolni od wielu komplikacji. I jakoś tak zręcznie sprawę pokierował, że dalej dyskutowali wyłącznie o jednym: jakie ma być to małżeństwo – cywilne czy cerkiewne? Spory ciągnęły się do kwietnia, a w kwietniu zaczęła się długo oczekiwana wojna o wyzwolenie braci Słowian, toteż Pietia Jabłokow jako człowiek przyzwoity zgłosił się do wojska na ochotnika. Zanim wyjechał, Waria obiecała mu dwie rzeczy: że prędko da ostateczną odpowiedź i że walczyć będą razem – już ona coś wymyśli.
No i wymyśliła. Nie od razu, ale wymyśliła. Nie dostała się jako siostra do polowego szpitala czy lazaretu – nie zaliczono jej nieukończonych kursów akuszerskich. Kobiet telegrafistek do wojska nie brano. Waria wpadła w ostateczną rozpacz, ale wtedy z Rumunii nadszedł list: Pietia żalił się, że z powodu płaskostopia nie przyjęto go do piechoty, tylko zostawiono przy sztabie wodza naczelnego, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza, ochotnik Jabłokow był bowiem matematykiem z wykształcenia, a wojsko na gwałt potrzebowało szyfrantów.
Ej, chyba nie będzie trudno wkręcić się do jakiejś pracy przy kwaterze głównej albo w najgorszym razie wykorzystać bałagan i ukryć się gdzieś na tyłach – stwierdziła Waria i niezwłocznie ułożyła Plan, którego pierwsze dwa etapy były po prostu cudowne, trzeci natomiast skończył się katastrofą.
Tymczasem zbliżał się koniec. Purpurowonosy karczmarz burknął coś groźnym tonem i wycierając ręce szarym ręcznikiem, ruszył kaczkowatym krokiem w stronę Warii, a w swojej czerwonej koszuli przypominał kata podchodzącego do szafotu. Waria poczuła suchość w ustach, a nawet z lekka ją zemdliło. Może udać głuchoniemą? To znaczy głuchoniemego.
Siedzący tyłem ponury człowiek niespiesznie się podniósł, podszedł do stołu Warii i w milczeniu usiadł naprzeciwko. Zobaczyła bladą i pomimo siwawych skroni bardzo młodą, prawie chłopięcą twarz, z zimnymi błękitnymi oczami, cienkim wąsikiem i ustami nieskorymi do uśmiechu. Twarz była dziwna, zupełnie inna niż u reszty chłopów, chociaż nieznajomy ubrany był tak samo; może kurtkę miał trochę nowszą i nieco czystszą koszulę.
Na karczmarza błękitnooki nawet nie spojrzał, tylko machnął lekceważąco ręką i groźny kat szybko zrejterował za kontuar. Ale Warii wcale to nie uspokoiło. Przeciwnie, pomyślała, że teraz nastąpi rzecz najstraszniejsza.
Zmarszczyła czoło, spodziewając się usłyszeć obcy język. Lepiej nic nie mówić, tylko kiwać i kręcić głową. Byle nie zapomnieć, że u Bułgarów jest wszystko na odwrót: kiedy się potakuje, to znaczy „nie”, a kiedy kręci głową – „tak”.
Ale błękitnooki o nic nie pytał. Westchnął i zmęczonym głosem, z lekka się zacinając, powiedział czystą ruszczyzną:
– Oj, m-m-mademoiselle, lepiej było poczekać w domu na narzeczonego. To nie romans Mayne Reida. Źle to się mogło dla pani s-skończyć.
Rozdział drugi,
„Russkij Inwalid”
2 (14 wg kalendarza zachodniego) lipca 1877 roku
…Po zawarciu pokoju między Portą a Serbią liczni entuzjaści sprawy słowiańskiej, waleczni rycerze matki Rosji, którzy jako ochotnicy służyli pod rozkazami dzielnego generała Czerniajewa, podążyli na wezwanie Cara Wyzwoliciela i ryzykując życie, przedzierają się przez dzikie góry i ciemne lasy na ziemię bułgarską, ażeby połączyć się z prawosławnym wojskiem i swój święty czyn wojenny zakończyć długo oczekiwanym zwycięstwem.
Sens wypowiedzianych słów nie od razu dotarł do Warii. Siłą bezwładu najpierw skinęła, potem pokręciła głową i dopiero potem zdumiona otworzyła usta.
– Proszę się nie dziwić – powiedział znudzonym głosem dziwny wieśniak. – To, że jest p-pani dziewczyną, widać od razu, o proszę, lok wychynął pani spod czapki – to raz. – Spłoszona Waria schowała zdradziecki lok. – Że jest pani Rosjanką, też oczywiste: zadarty nos, wielkoruskie kości policzkowe, jasne włosy, a co n-najważniejsze, brak opalenizny – to dwa. Z narzeczonym też nic trudnego: p-przekrada się pani po kryjomu – to znaczy w sprawie prywatnej. No, a jaką prywatną sprawę może dziewczyna w pani wieku mieć do wojska? Tylko romantyczną. To trzy. T-teraz cztery: ten wąsacz, który panią tutaj przyprowadził, był pani przewodnikiem? A pieniądze oczywiście schowała pani między rzeczami? G-głupio. Wszystko, co ważne, trzeba t-trzymać przy sobie. Jak się pani nazywa?
– Waria Suworow. Warwara Andriejówna – wyszeptała przestraszona Waria. – Kim pan jest? Skąd pan przybył?
– Erast Pietrewicz Fandorin. Serbski ochotnik. Wracam z t-tureckiej niewoli.
Bogu dzięki, bo Waria już zaczęła myśleć, że to jakaś halucynacja. Serbski ochotnik! Z niewoli tureckiej! Z szacunkiem spojrzała na siwe skronie i nie wytrzymała. Spytała, w dodatku jeszcze nietaktownie pokazując palcem:
– Męczyli tam pana, prawda? Czytałam o okropnościach tureckiej niewoli. A jąka się pan też pewnie z tego powodu.
Erast Pietrowicz Fandorin nachmurzył się i niechętnie odpowiedział:
– Nikt mnie nie męczył. Od rana do nocy pojono mnie kawą i rozmawiano wyłącznie po francusku. Żyłem na prawach gościa u k-kajmakama w Widyniu.
– U kogo? – nie zrozumiała Waria.
– Widyń to miasto na granicy rumuńskiej. A kajmakam – gubernator. Co zaś się t-tyczy jąkania, jest skutkiem dawnej kontuzji.
– Uciekł pan, prawda? – spytała z zazdrością. – Przedziera się pan do naszych wojsk, żeby walczyć?
– Nie. Nawojowałem się aż nadto.
Na twarzy Warii musiało się odmalować całkowite niedowierzanie. W każdym razie ochotnik uznał za konieczne dodać:
– Wojna, Warwaro Andriejówno, to po prostu ohyda. Nie ma na niej ani s-sprawiedliwych, ani winnych. A dobrzy i źli są po obu stronach. Tylko ci dobrzy zwykle giną p-pierwsi.
– To po co w takim razie wyruszył pan jako ochotnik do Serbii? – spytała zapalczywie. – Przecież nikt pana tam nie wyganiał?
– Z egoistycznych powodów. Byłem chory, musiałem się leczyć.
Waria zdziwiła się.
– Czyżby na wojnie leczono?
– Tak. Widok cudzego b-bólu pozwala łatwiej znosić własny. Na pierwszą linię dotarłem dwa tygodnie przed klęską armii Czerniajewa. A potem jeszcze do syta nałaziłem się po górach, nastrzelałem. Chwała Bogu, z-zdaje się, że nikogo nie trafiłem.
Albo się popisuje, albo to zwykły cynik – z niejakim rozdrażnieniem pomyślała Waria i złośliwie zauważyła:
– No, to trzeba było siedzieć u swojego makama do końca wojny. Po co pan uciekł?
– Nie uciekłem. Jusuf-pasza mnie wypuścił.
– A czegóż pana zaniosło do Bułgarii?
– Mam sprawę – odrzekł krótko Fandorin. – Dokąd w-właściwie pani chciała jechać?
– Do Carewic, do sztabu wodza naczelnego. A pan?
– Do Beły. Podobno jest tam kwatera jego c-cesarskiej mości. – Ochotnik zamilkł, z niezadowoleniem poruszył cienkimi brwiami, westchnął. – Ale można i do naczelnego wodza.
– Prawda? – ucieszyła się Waria. – Oj, pojedźmy razem, dobrze? Po prostu nie wiem, co bym zrobiła, gdybym pana nie spotkała.
– D-drobiazg. Kazałaby pani właścicielowi odwieźć się do najbliższego rosyjskiego oddziału i byłoby po wszystkim.