Выбрать главу

– To nie wojsko, tylko cyrk objazdowy! Zabawa w chowanego! O kogo spytasz, odpowiadają: nie ma. Znikli! Bez śladu!

– Wasza ekscelencjo, m-mówi pan zagadkami. O co chodzi? – spytał Fandorin.

– Nie wiem, Eraście Pietrowiczu, nie wiem! – krzyknął Mizinow. – Miałem nadzieję, że obaj z Kazantzakisem mi to wyjaśnicie. – Zamilkł i z dużym trudem się opanował, ale potem mówił już spokojniej. – Dobrze, proszę państwa. Więcej na nikogo nie czekamy. Przybywam prosto od cesarza. Byłem świadkiem arcyciekawej sceny: generał-major świty jego cesarskiej mości, Sobolew Drugi, darł się i na jego cesarską mość, i na jego cesarską wysokość, a najjaśniejszy pan i głównodowodzący tłumaczyli się przed nim.

– Nie może być! – jęknął ktoś z żandarmów.

– Milczeć! – szczeknął generał. – Milczeć i słuchać! Okazuje się, że o czwartej po południu oddział Sobolewa frontalnym uderzeniem zajął redutę Kriszyńską i przebił się na południowe przedmieście Plewny, zachodząc na tyły głównych sił wojsk tureckich, jednakże z powodu niedostatecznej liczby bagnetów i dział zmuszony był się zatrzymać. Sobolew niejednokrotnie posyłał gońców po posiłki, ale baszybuzucy ich przechwytywali. W końcu o szóstej adiutant Zurow z pół setką kozaków zdołał przebić się do miejsca dyslokacji grupy środkowej. Kozacy wrócili z powrotem do Sobolewa, bo tam każdy człowiek się liczył, a Zurow pocwałował sam do kwatery głównej: Posiłków czekano z minuty na minutę, ale na próżno. I nic dziwnego, ponieważ Zurow do kwatery głównej nie dotarł i nie dowiedzieliśmy się o sukcesie lewego skrzydła. Wieczorem Turcy przegrupowali swoje wojska i ruszyli na Sobolewa z całą siłą, tak że przed północą, straciwszy większość ludzi, cofnął się na wyjściowe pozycje. A przecież Plewnę mieliśmy już w kieszeni! Pytanie do obecnych: gdzie się mógł podziać adiutant Zurow – w biały dzień, w samym centrum naszych pozycji? Kto może odpowiedzieć?

– Najpewniej podpułkownik Kazantzakis – odezwała się Waria i wszyscy zwrócili się w jej stronę.

Zmieszana, opowiedziała to, co usłyszała od McLaughlina. Po przedłużającej się przerwie szef żandarmów zwrócił się do Fandorina:

– Pańskie wnioski, Eraście Pietrowiczu?

– Bitwa jest p-przegrana, rwać włosy za późno; to emocje, które przeszkadzają w śledztwie – odrzekł sucho radca tytularny. – A teraz trzeba: podzielić na kwadraty terytorium między punktem obserwacyjnym prasy a kwaterą główną – to p-pierwsze, co należy zrobić. Jak tylko wzejdzie słońce, przeczesać każdy k-kwadrat – to drugie. W razie znalezienia trupa Zurowa albo Kazantzakisa niczego nie dotykać i nie deptać ziemi wokół ciała – to trzecie. Na wszelki wypadek poszukać jednego i drugiego po lazaretach wśród ciężko rannych – to czwarte. Na razie, Ławrientiju Arkadjewiczu, nic w-więcej zrobić nie możemy.

– Jakie wnioski? Co zameldować najjaśniejszemu panu? Zdrada?

Erast Pietrowicz westchnął.

– Raczej: d-dywersja. Zresztą jutro się dowiemy.

Nocą nie spali. Było wiele roboty: pracownicy oddziału specjalnego dzielili na mapie rejon na półwiorstowe kwadraty, formowali drużyny poszukiwaczy, a Waria objechała wszystkie sześć szpitali i lazaretów – sprawdzała oficerów, których przywieziono bez przytomności. Napatrzyła się takich rzeczy, że przed świtem wpadła w stan dziwnego odurzenia, nieczułości, ani Zurowa jednak, ani Kazantzakisa nie znalazła. Za to między rannymi zobaczyła niemało znajomych, między innymi Pieriepiołkina. Kapitan też usiłował się przedrzeć, żeby sprowadzić pomoc, ale i tym razem nie miał szczęścia do baszybuzuków, bo dostał cios krzywą szablą w poprzek obojczyka. Leżał na łóżku, blady, nieszczęśliwy, a zapadnięte czarne oczy patrzyły prawie tak smutno jak w niezapomnianym dniu pierwszego spotkania. Waria rzuciła się ku niemu, ale on odwrócił się i nic nie powiedział. Za co jej tak nie lubi?

Pierwszy promień słońca zastał Warię na ławce koło oddziału specjalnego. Fandorin usadził ją niemal siłą, kazał odpocząć, a Waria ciężkim, zdrętwiałym ciałem przylgnęła do ściany i pogrążyła się w mętnym, męczącym półśnie. Nudziło ją, łamało w kościach; nie ma co się dziwić – nerwy i bezsenna noc.

Drużyny poszukiwawcze jeszcze po ciemku rozeszły się po kwadratach. Za kwadrans ósma przycwałował umyślny z czternastego odcinka, wbiegł do chaty, z której zaraz, zapinając w biegu mundur, wyszedł Fandorin.

– Jedziemy, Warwaro Andriejówno, znaleziono Zurowa – rzucił krótko.

– Zabity? – chlipnęła.

Erast Pietrowicz nie odpowiedział.

Huzar leżał na wznak, z przekręconą w bok głową. Jeszcze z daleka Waria zauważyła srebrną rękojeść kaukaskiego kindżału, wbitego w lewą łopatkę. Zsiadła z konia i zobaczyła proficlass="underline" otwarte ze zdziwieniem oko mieniło się pięknym szklanym blaskiem, zdruzgotana kulą skroń miała czarną otoczkę prochowej oparzelizny.

Waria znowu wydała krótki szloch i odwróciła się, żeby na to nie patrzeć.

– Niczego nie ruszaliśmy, panie Fandorin, tak jak pan kazał – meldował kierujący drużyną żandarm. – Ledwie jednej wiorsty do celu mu zabrakło. Tu jest parów, więc nikt nie mógł tego widzieć. A strzał, przy takiej palbie, jaka była… Wszystko jasne: cios kindżałem w plecy, znienacka. Potem dobili go strzałem w lewą skroń, z bliskiej odległości.

– No, no – odrzekł niewyraźnie Erast Pietrowicz, nachylając się nad trupem.

Oficer zniżył głos:

– Kindżał Iwana Charitonowicza, od razu poznałem. Pokazywał, opowiadał, że to prezent od gruzińskiego księcia…

Na to Erast Pietrowicz powiedział:

– Znakomicie.

A Waria poczuła się jeszcze gorzej, przymknęła oczy, żeby odegnać mdłości.

– Jak ślady k-kopyt? – zapytał Fandorin, siadając w kucki.

– Niestety. Sam pan widzi, wzdłuż strumienia same otoczaki, a wyżej wszystko stratowane – widać wczoraj szwadrony tędy przejeżdżały.

Radca tytularny wyprostował się, z minutę postał obok leżącego ciała. Twarz miał nieruchomą, szarą; pasowała do siwawych skroni. A ma ledwie ponad dwadzieścia – pomyślała Waria i wzdrygnęła się.

– Dobrze, poruczniku. P-przewiezie pan zabitego do obozu. Jedziemy, Warwaro Andriejówno.

Po drodze spytała:

– Czyżby Kazantzakis był tureckim agentem? Nieprawdopodobne! Wstrętny jest, oczywiście, ale mimo wszystko…

– …nie aż tak? – niewesoło chrząknął Fandorin.

Na krótko przed południem znalazł się i podpułkownik – po tym, jak Erast Pietrowicz kazał jeszcze raz, tylko staranniej, przeczesać zagajnik i zarośla wokół miejsca śmierci biednego Ipolita.

Jak opowiadano (sama Waria nie pojechała), Kazantzakis na wpół siedział, na wpół leżał za gęstym krzakiem, oparty plecami o głaz. W prawej ręce miał rewolwer, w czole dziurkę.

Naradzie w sprawie wyników śledztwa przewodniczył sam Mizinow.

– Przede wszystkim muszę stwierdzić, że jestem wysoce niezadowolony z efektów pracy radcy tytularnego Fandorina – zaczął głosem niewróżącym nic dobrego. – Eraście Pietrewiczu, tuż pod pańskim nosem operował niebezpieczny, przebiegły wróg, który wyrządził naszej sprawie ciężką szkodę i zagroził powodzeniu całej kampanii, a jednak pan go nie wykrył. Oczywiście zadanie łatwe nie było, ale przecież i pan, zdaje się, nie jest nowicjuszem. Czegóż mogę wymagać od szeregowych pracowników oddziału specjalnego? Przyjechali tu z różnych gubernialnych urzędów, do tej pory zajmowali się głównie rutynową pracą śledczą. Ale już panu, z pańskimi zdolnościami, tego wybaczyć nie sposób.

Waria przyciskała dłoń do dokuczającej jej skroni i z ukosa patrzyła na Fandorina. Ten miał wygląd całkiem niewzruszony, jednakże kości policzkowe ledwie dostrzegalnie (i nikt pewnie poza Warią tego nie dostrzegł) poróżowiały – najwyraźniej słowa szefa dotknęły go do żywego.