Poległych było wielu. Korpus Ganieckiego, zaskoczony nagłym atakiem, został wybity niemal do nogi. Ale wszyscy na ustach mieli imię Białego Generała, niezrównanego Achillesa – Sobolewa Drugiego, który w decydującym momencie, na własne ryzyko, poprzez opuszczoną przez Turków Plewnę uderzył prosto w odsłonięty bok Osmana.
W pięć dni później, trzeciego grudnia, opuszczając teatr działań wojennych, najjaśniejszy pan urządził w Paradimie pożegnalny przegląd gwardii. Na ceremonię zostały zaproszone wybrane osoby oraz bohaterowie ostatniej bitwy, ci, którzy szczególnie się odznaczyli. Po Warię przysłał kolaskę sam generał-lejtnant Sobolew, którego gwiazda wzniosła się prawie do zenitu. Wspaniały Achilles, jak się okazało, nie zapomniał o starej znajomej.
Nigdy jeszcze Waria nie przebywała w tak wytwornym towarzystwie. Można tu było wprost oślepnąć od blasku epoletów i orderów. Mówiąc szczerze, nawet nie podejrzewała, że w wojsku rosyjskim jest tylu generałów. W pierwszym szeregu, czekając na wejście prześwietnych gości, stali najwyżsi rangą dowódcy wojskowi, a pomiędzy nimi nieprzyzwoicie młody Michel w nieodmiennym białym mundurze i bez szynela, mimo że dzień był mroźny, chociaż słoneczny. Wszystkie spojrzenia skierowane były na zbawcę ojczyzny, który, jak wydało się Warii, był o wiele wyższy, szerszy w ramionach i poważniejszy niż przedtem. Widocznie rację mają Francuzi, mówiąc, że sława to najlepsze drożdże.
Obok półgłosem rozmawiali dwaj rumiani fligeladiutanci. Jeden ciągle zerkał czarnymi rozmarzonymi oczami na Warię i to było miłe.
– …A car do niego: „W dowód uznania dla pańskiej dzielności, muszir, zwracam panu szablę, którą może pan nosić u nas w Rosji, gdzie, jak śmiem przypuszczać, nie będzie miał powodów do skarg”. Co za scena, szkoda, że nie widziałeś!
– Za to ja dyżurowałem dwudziestego dziewiątego na radzie – odrzekł z zazdrością rozmówca – i na własne uszy słyszałem, jak car powiedział do Milutina: „Dmitriju Aleksandrowiczu, jako najstarszego z obecnych kawalerów Świętego Jerzego proszę pana o pozwolenie noszenia temblaka tego orderu u szabli. Mam nadzieję, że zasłużyłem…” „Proszę pana!” Dobre, co?
– Rzeczywiście, nieładnie – zgodził się czarnooki. – Mogliby się sami domyślić. Jak nie minister, tylko jakiś feldfebel. A najjaśniejszy pan jaki hojny! Totlebenowi i Niepokójczyckiemu – Jerzy drugiego stopnia, Ganieckiemu – trzeciego. A tutaj – temblak.
– A dla Sobolewa co? – z przejęciem spytała Waria, chociaż żadnego z panów nie znała. To nic, na wojnie jak na wojnie, a sytuacja była przecież wyjątkowa.
– No, już na pewno nasz Ak-pasza dostanie coś wyjątkowego – ochoczo odpowiedział czarnooki. – Skoro jego szef sztabu, Pieriepiołkin, od razu jeden stopień przeskoczył! To zrozumiałe, na takim stanowisku nie można zostawić jakiegoś tam kapitana. A przed Sobolewem otwierają się teraz takie horyzonty, że aż dech zapiera. Ma szczęście, trudno zaprzeczyć. Gdyby nie psuło go zamiłowanie do wulgarności i tanich efektów…
– Tss! – syknął drugi. – Idą!
Na ganek niepokaźnego budynku, noszącego dumne miano „pałacu polowego”, wyszło czterech wojskowych: cesarz, głównodowodzący, cesarzewicz i książę rumuński. Aleksander II miał na sobie zimowe palto wojskowe, na rękojeści szabli Waria dojrzała jaskrawą pomarańczową plamę – pewnie to sławetny temblak.
Orkiestra zagrała uroczystego marsza „Prieobrażenskiego”.
Do przodu dziarsko wysunął się pułkownik gwardii, zasalutował i dźwięcznym, drżącym ze wzruszenia basem wyskandował:
– Wasza cesarska mość! Po-ozwólcie od oficerów waszej eskorty osobistej przyjąć w da-arze złotą szablę z napisem „Za męstwo!”. Dla upamiętnienia wspólnej służby wojennej! Kupiona z własnych funduszy oficerów!
Jeden z fligeladiutantów szepnął do Warii:
– To sprytnie! Brawo!
Car przyjął podarunek, otarł łzę rękawiczką.
– Dziękuję, panowie, dziękuję. Jestem wzruszony. Każdemu wyślę po szabli. Pół roku, że tak powiem, z jednego kotła…
Nie dokończył, machnął tylko ręką. Wielu się rozrzewniło i zaczęło pociągać nosem, ktoś nawet zaszlochał, a w tłumie urzędników stojących przy ganku Waria nieoczekiwanie zobaczyła Fandorina. A ten jak się tam dostał? Figura niewielka – radca tytularny Ale tuż obok Erasta Pietrowicza dojrzała szefa żandarmerii i wszystko się wyjaśniło. Ostatecznie prawdziwym sprawcą kapitulacji Turków był właśnie Fandorin. Gdyby nie on, nie urządzano by tu parady. Też pewnie dostanie nagrodę.
Erast Pietrowicz wyłowił spojrzenie Warii i zrobił hipochondryczny grymas. Ogólnego wzruszenia wyraźnie nie podzielał.
Po paradzie, kiedy Waria pogodnie opędzała się od czarnookiego fligeladiutanta, ciągle starającego się znaleźć wspólnych znajomych z Petersburga, Fandorin podszedł, lekko się ukłonił i powiedział:
– Proszę o wybaczenie, panie p-pułkowniku. Warwaro Andriejówno, cesarz chce widzieć nas oboje.
Rozdział jedenasty,
„Times”
16 (4 wg kalendarza rosyjskiego) grudnia 1877 roku
DERBY I CARNARVON GROŻĄ DYMISJĄ
Wczoraj na posiedzeniu gabinetu ministrów earl Beaconsfield zażądał od Parlamentu nadzwyczajnego kredytu w wysokości 6 milionów funtów szterlingów na wyposażenie korpusu ekspedycyjnego, który by w szybkim czasie mógł zostać wysłany na Bałkany, ażeby bronić interesów imperium przed nadmiernymi roszczeniami cara Aleksandra. Projekt przyjęto, mimo sprzeciwów ministra spraw zagranicznych, lorda Derby’ego, i ministra kolonii, lorda Carnarvona, przeciwników bezpośredniej konfrontacji z Rosją. Obaj ministrowie znaleźli się w mniejszości i poprosili Jej Królewską Mość o dymisję. Reakcja królowej na razie nie jest znana.
Na paradę w obecności najjaśniejszego pana Waria włożyła wszystko, co miała najlepszego, dlatego nie musiała rumienić się za swój ubiór (a należy jeszcze uwzględnić warunki bojowe) – to pierwsze, co przyszło jej do głowy. Bladoliliowy kapelusz ze wstęgą z mory i woalką, fioletowa podróżna suknia z haftem na gorsecie i skromnym trenem, czarne botki z guzikami z masy perłowej. Skromnie, bez afektacji, ale przyzwoicie – dzięki bukareszteńskim sklepom. – Zostaniemy odznaczeni? – spytała Erasta Pietrowicza.
On też był odświętnie ubrany: spodnie z kantem, wyczyszczone buty świeciły się jak lustro, przy wyprasowanym surduciku wisiał jakiś order. Nie można powiedzieć, pan radca tytularny wyglądał zupełnie nieźle, tyle że strasznie młodo.
– Wątpię.
– Dlaczego? – zdziwiła się Waria.
– Za wielki honor – odrzekł z zadumą Fandorin. – Jeszcze nie wszystkich generałów odznaczono, a my mamy numer szesnasty.
– Ale przecież gdyby nie my… To znaczy chciałam powiedzieć, że gdyby nie pan, Osman-pasza na pewno wydostałby się z okrążenia! Wyobraża pan sobie, co by wtedy było?
– W-wyobrażam. Ale po zwycięstwie zazwyczaj nie myśli się o takich rzeczach. Nie, tutaj pachnie polityką, proszę wierzyć mojemu doświadczeniu.
W „polowym pałacu” było w sumie sześć pokojów, dlatego funkcję poczekalni pełnił ganek, gdzie już dreptało w miejscu z dziesięciu generałów i starszych oficerów, oczekujących wezwania przed cesarski majestat. Wszyscy wygląd mieli niezbyt mądry, ale radosny: w końcu pachniało orderami i awansami. Na Warię oczekujący patrzyli ze zrozumiałą ciekawością. Ta wzgardliwie spojrzała ponad ich głowami na zimowe słońce. Niech sobie łamią głowy, kim jest ta młodziutka panna w woalce i po co zjawiła się na audiencji.