– Proszę mi nie mieć za złe, Ławrientiju Arkadjewiczu – smętnym głosem powiedział kanclerz – ale nie mogę się wyzbyć wątpliwości. Nazbyt to awanturniczo wygląda, nawet jak na pana Disraeli. A bohaterowie poczekają. Oczekiwanie na nagrodę to najmilszy sposób spędzania czasu. Tak więc proszę mówić, my posłuchamy.
Mizinow zuchowato rozprostował ramiona i wbrew oczekiwaniom zwrócił się nie do Fandorina, tylko do Warii:
– Pani Suworow, proszę szczegółowo opowiedzieć o obu spotkaniach z korespondentem gazety „Daily Post”, Seamusem McLaughlinem – w czasie trzeciego szturmu Plewny i tuż przed próbą przebicia się Osman-paszy.
Cóż było robić – opowiedziała.
Okazało się, że i car, i kanclerz umieją słuchać. Korczakow przerwał tylko dwa razy. Najpierw spytał:
– Który to hrabia Zurow? Czy nie syn Aleksandra Płatonowicza?
A za drugim razem:
– Widać McLaughlin musiał dobrze znać Ganieckiego, skoro użył imienia odojcowskiego.
A car z rozdrażnieniem uderzył dłonią w stół, kiedy Waria mówiła o informatorach, których wielu dziennikarzy miało w Plewnie.
– Jeszcze mi nie wyjaśniłeś, Mizinow, jakim cudem Osman mógł całą armię chwycić w garść, żeby się przedrzeć, a twoi zwiadowcy nie donieśli o tym na czas!
Szef żandarmerii przejął się i próbował usprawiedliwiać, Aleksander machnął jednak ręką.
– Później. Mów dalej, Suworowa.
Co? „Mów dalej”? Nawet w pierwszej klasie mówiono do niej per pani. Waria wytrzymała demonstracyjną pauzę, ale skończyła opowieść.
– Myślę, że wszystko jasne – powiedział car, patrząc na Korczakowa. – Niechaj Szuwałow szykuje notę.
– A ja nie jestem przekonany – odparł kanclerz. – Posłuchajmy wniosków czcigodnego Ławrientija Arkadjewicza.
Na próżno Waria usiłowała zrozumieć, skąd wzięła się różnica zdań między carem a głównym doradcą w sprawach dyplomatycznych. Dzięki Mizinowowi wszystko się wyjaśniło.
Wyciągnął zza mankietu kilka kartek, odkaszlnął i zaczął mówić zupełnie jak prymus-kujon.
– Jeśli wolno, przejdę od spraw prywatnych do ogólnych. No więc przede wszystkim muszę uderzyć się w piersi. Przez cały czas, kiedy wojsko oblegało Plewnę, szkodził nam przebiegły i bezwzględny wróg, którego mój urząd nie potrafił w porę wykryć. Wróg dobrze zakonspirowany. To za jego przyczyną straciliśmy tyle czasu i ludzi, a dwudziestego listopada omal nie przepadły wszelkie owoce naszych wielomiesięcznych trudów.
Przy tych słowach cesarz się przeżegnał.
– Bóg ustrzegł Rosję.
– Po trzecim szturmie popełniliśmy… a raczej to ja popełniłem, bo decyzje były moje… poważny błąd. Za głównego tureckiego agenta uznaliśmy podpułkownika żandarmerii, Kazantzakisa, a tym samym pozwoliliśmy swobodnie działać prawdziwemu winowajcy. Teraz nie ma wątpliwości, że od samego początku szkodził nam poddany brytyjski McLaughlin. To niewątpliwie agent najwyższej klasy, nieprzeciętny aktor, który do swojej misji szykował się długo i starannie.
– Jak w ogóle ów osobnik trafił do armii czynnej? – spytał z niezadowoleniem car. – Cóż to, panowie dawali wizy korespondentom bez żadnego sprawdzania?
– Ma się rozumieć, że sprawdzaliśmy, i to bardzo dokładnie. – Szef żandarmerii rozłożył ręce. – Prosiliśmy gazety o spis publikacji każdego z korespondentów, sprawdzaliśmy w naszych ambasadach. Wszystko to byli ludzie znani, z nazwiskami, i nikt nie miał opinii wroga Rosji. A już zwłaszcza McLaughlin. Przecież mówię, że to poważny jegomość. Jeszcze podczas kampanii w Azji Środkowej zaprzyjaźnił się z wieloma rosyjskimi generałami i oficerami. A dzięki ubiegłorocznym reportażom o tureckich bestialstwach w Bułgarii zyskał reputację przyjaciela Słowian i szczerego sympatyka Rosji. Tymczasem przez cały ten czas musiał działać zgodnie z tajną instrukcją swojego rządu, który, jak wiadomo, nie kryje swej wrogości wobec naszej polityki wschodniej.
Początkowo McLaughlin ograniczał się do działalności czysto szpiegowskiej. Oczywiście przekazywał do Plewny wiadomości o naszej armii, co czynił z absolutną swobodą, którą nieoględnie pozostawiono cudzoziemskim dziennikarzom. Tak jest, wielu z nich poza naszą kontrolą utrzymywało kontakty z oblężonym miastem i to nie wywoływało żadnych podejrzeń organów śledczych. Na przyszłość wyciągniemy odpowiednie wnioski. Tutaj znowu ja zawiniłem… Dopóki mógł, McLaughlin wysługiwał się innymi. Wasza cesarska mość oczywiście pamięta incydent z rumuńskim pułkownikiem Lucanem, w którego książce figurował zagadkowy „J”. Pochopnie uznałem, że mowa jest o żandarmie Kazantzakisie. Niestety, pomyliłem się. „J” było skrótem od journaliste, a chodziło właśnie o owego Brytyjczyka.
Ale kiedy podczas trzeciego szturmu los Plewny i całej wojny zawisł na włosku, McLaughlin przeszedł do bezpośredniej dywersji. Jestem przekonany że nie działał na własną rękę, tylko zgodnie z instrukcjami przełożonych. Żałuję, że od samego początku nie kazałem dyskretnie obserwować brytyjskiego agenta dyplomatycznego, pułkownika Wellesleya. Donosiłem już waszej cesarskiej mości o antyrosyjskich posunięciach tego pana, któremu interes Turcji jest zdecydowanie bliższy niż nasz.
Teraz prześledźmy wydarzenia z trzydziestego sierpnia. Generał Sobolew z własnej inicjatywy przerwał obronę turecką i wtargnął na południowe przedmieścia Plewny. To całkiem zrozumiałe – przecież Osman, uprzedzony przez agenta o naszym ataku, wszystkie siły skupił w centrum. Uderzenie Sobolewa zupełnie go zaskoczyło. Ale i nasze dowództwo nie dowiedziało się w porę o sukcesie, a Sobolew nie miał dość sił, żeby nacierać dalej. McLaughlin z resztą dziennikarzy i cudzoziemskich obserwatorów, w tym również, zauważmy przy okazji, pułkownikiem Wellesleyem, przypadkiem znaleźli się w kluczowym punkcie naszych pozycji – między środkiem a lewą flanką. O szóstej przez tureckie zapory przedziera się hrabia Zurów, adiutant Sobolewa. Mija dziennikarzy, których doskonale zna, głośno oznajmia o sukcesie swojego oddziału. Co dzieje się dalej? Wszyscy korespondenci rzucają się na tyły, by jak najszybciej nadać przez telegraf wiadomość, że rosyjskie wojsko zwycięża. Wszyscy – tylko nie McLaughlin. Panna Suworow spotyka go mniej więcej pół godziny później – zabłoconego i nie wiadomo czemu wyjeżdżającego z zarośli. Niewątpliwie dziennikarz miał możność i czas dopędzić i zabić gońca, a przy okazji także pułkownika Kazantzakisa, który na swoje nieszczęście przyczepił się do Zurowa. Obaj dobrze znali McLaughlina i nigdy nie podejrzewaliby go o wiarołomstwo. No, a zainscenizować samobójstwo podpułkownika nie było trudno – McLaughlin odciągnął go w krzaki, palnął dwa razy w powietrze z rewolweru żandarma i tyle. Na taką właśnie przynętę dałem się złapać.
Mizinow ze skruchą zwiesił głowę, ale nie doczekawszy się kolejnej nagany od jego cesarskiej mości, mówił dalej:
– Jeśli zaś chodzi o niedawną próbę przebicia się, to McLaughlin działał w porozumieniu z dowództwem tureckim. Był, rzec można, asem atutowym Osmana. W swoich rachubach się nie mylili: Ganiecki to zasłużony generał, ale, proszę mi wybaczyć szczerość, głowa nie najtęższa. Nic więc dziwnego, że wiadomość, przekazana przez dziennikarza, nie wzbudziła w nim ani krzty wątpliwości. Zdecydowaniu generała-lejtnanta Sobolewa zawdzięczamy…
– Przecież to Erastowi Pietrowiczowi wszystko zawdzięczamy! – nie wytrzymała Waria, do żywego dotknięta takim potraktowaniem Fandorina. Stoi, milczy, siebie chwalić mu nie wypada. Czy ma tu służyć za mebel? – To Fandorin pocwałował do Sobolewa i namówił go do ataku!
Car spojrzał zdumiony na winną naruszenia etykiety, staruszek Korczakow z naganą pokręcił głową. Nawet Fandorin też chyba się zmieszał, bo przestąpił z nogi na nogę. W sumie nikomu Waria nie dogodziła.