Sobolew mówił urywanymi zdaniami, z goryczą i chyba szczerze. Waria doceniła tę szczerość. Poza tym oczywiście domyślała się, ku czemu sprawa zmierza. Mogłaby go w porę powstrzymać, skierować rozmowę na inne tory, ale zabrakło jej charakteru. A komu by nie zabrakło?
– Bardzo prędko zrozumiałem, że w „towarzystwie” nie mam nic do roboty. Niezdrowy to dla mnie klimat. Jak skończy się wojna, zażądam rozwodu. Mogę sobie pozwolić, zasłużyłem. I nikt mnie nie potępi, w końcu jestem bohaterem. – Sobolew chytrze się uśmiechnął. – Co pani na to, Warieńko?
– Na co? – z niewinną miną spytała Waria. Odezwała się w niej przeklęta kokieteria. Niby do niczego to wyznanie nie jest jej potrzebne, nie przyniesie nic prócz kłopotów, ale mimo wszystko – jak cudownie!
– Mam się rozwieść czy nie?
– To już musi pan sam zdecydować.
Zaraz, zaraz wypowie te słowa.
Sobolew ciężko westchnął i – niech się dzieje, co chce.
– Od dawna na panią patrzę. Jest pani mądra, szczera, śmiała, z charakterem. Właśnie takiej towarzyszki potrzebuję. Z panią byłbym jeszcze silniejszy. A i pani nie pożałowałaby, przysięgam… No więc, Warwaro Andriejówno, proszę to potraktować jako oficjalną…
– Wasza ekscelencjo! – krzyknął Pieriepiołkin (niech go ziemia pochłonie!). – San Stefano! Wysiadamy?
Operacja przebiegła bez najmniejszych przeszkód. Rozbroili przerażoną ochronę stacji (śmiech mówić – sześciu sennych żołnierzy) i rozsypali się drużynami po miasteczku.
Kiedy z ulic od czasu do czasu dolatywały odgłosy wymiany strzałów, Sobolew czekał na stacji. Wszystko zakończyło się w pół godziny. Straty – jeden lekko ranny, a i to pewnie przez pomyłkę trafili go swoi.
Generał naprędce obejrzał oświetlone gazowymi latarniami centrum miasta. Trochę dalej zaczynał się labirynt ciemnych, krzywych uliczek – tam nie było sensu się pchać. Na rezydencję i punkt obrony wybrał masywny gmach filii Banku Osmano-Osmańskiego. Jedna z kompanii rozlokowała się bezpośrednio pod ścianami i w środku, druga pozostała na stacji, trzecia rozdzieliła się, tworząc posterunki na najbliższych ulicach. Pociąg natychmiast wrócił po posiłki.
Nie udało się poinformować sztabu naczelnego dowództwa o zdobyciu San Stefano – linia milczała. O to widocznie postarali się Turcy.
– Drugi batalion przybędzie nie później niż w południe – powiedział Sobolew. – Na razie nie przewiduję niczego ciekawego. Będziemy podziwiać światła Carogrodu i miło sobie gawędzić.
Tymczasowy sztab urządził się na drugim piętrze, w gabinecie dyrektora. Po pierwsze, z okien rzeczywiście było widać dalekie światła stolicy Turcji, a po drugie, stalowe drzwi prowadziły stamtąd bezpośrednio do skarbca bankowego. Na żeliwnych pułkach równymi rzędami stały worki z lakowymi pieczęciami. D’Evrait przeczytał arabskie esy-floresy, powiedział, że w każdym worku jest po sto tysięcy lir.
– A mówią, że Turcja jest bankrutem – zdziwił się Mitia. – Przecież tu są miliony!
– Właśnie dlatego urządzimy się w gabinecie – postanowił Sobolew. – Będzie bezpieczniej. Kiedyś już mnie oskarżano, że przywłaszczyłem sobie skarb chana. Raz wystarczy.
Drzwi do skarbca pozostały na wpół otwarte i nikt o milionach nie wspominał. Ze stacji do poczekalni przeniesiono aparat telegraficzny, przewód przeciągnięto wprost przez plac. Raz na piętnaście minut Waria próbowała się połączyć bodaj z Adrianopolem, ale aparat nie dawał znaku życia.
Zjawiła się delegacja od miejscowego kupiectwa i duchowieństwa. Błagała, żeby nie rabować domów i nie niszczyć meczetów, za to wyznaczyć kontrybucję – jakieś pięćdziesiąt tysięcy, bo więcej biedni mieszczanie nie zbiorą. Kiedy stojący na czele delegacji gruby garbonosy Turek w surducie i fezie zrozumiał, że ma przed sobą legendarnego Ak-paszę, wysokość proponowanej kontrybucji się podwoiła.
Sobolew uspokoił tubylców, oświadczył, że nie jest uprawniony do nakładania kontrybucji. Garbonosy zerknął na uchylone drzwi skarbca i z szacunkiem przymknął oczy:
– Rozumiem, efendi. Sto tysięcy lir to przecież nic dla takiego wielkiego człowieka.
Wieści tutaj roznosiły się szybko. Nie minęły nawet dwie godziny od wyjścia sanstefańskieh błagalników, jak do Ak-paszy przybyła delegacja greckich kupców z samego Konstantynopola. Ci nie proponowali kontrybucji, ale przynieśli „dzielnym wojownikom chrześcijańskim” wina i słodyczy. Mówili, że w mieście jest wielu prawosławnych, i prosili, żeby nie strzelać z armat, a jeśli już bardzo trzeba będzie coś ostrzelać, to nie Perę, bo tam są sklepy i magazyny z towarem, tylko Galatę, a jeszcze lepiej dzielnicę ormiańską i żydowską. Próbowali wcisnąć Sobolewowi złotą szablę wysadzaną drogimi kamieniami, zostali jednak wyrzuceni za drzwi i – jak się zdaje – odeszli uspokojeni.
– Carogród! – rzekł ze wzruszeniem Sobolew, patrząc przez okno na migoczące światła wielkiego miasta. – Odwieczne, nieziszczalne marzenie carów rosyjskich. Stąd wyrastają nasza wiara i kultura. Tutaj znajduje się klucz do całego Morza Śródziemnego. Jak blisko! Wystarczy sięgnąć ręką i wziąć. Czyżbyśmy znowu mieli odejść z pustymi rękami?
– Nigdy, wasza ekscelencjo! – zawołał Gridniow – Car do tego nie dopuści!
– Ej, Mitia! Pewnie już targują się tyłowe mądrale, korczakowy, gnatjewy, merdają ogonem do Anglików. Ale żeby wziąć to, co Rosji od dawna się należy, na to są za mali, oj, za mali! W dwudziestym dziewiątym Dybicz zatrzymał się w Adrianopolu, teraz doszliśmy do San Stefano. Łokieć masz blisko, a ugryźć go nie możesz. Ale ja widzę wielką, silną Rosję, jednoczącą wszystkie ziemie Słowian od Archangielska do Carogrodu i od Triestu do Władywostoku! Dopiero wtedy Romanowowie wypełnią swoją misję historyczną, zakończą nieustanne wojny i zabiorą się do naprawy swojego umęczonego kraju. A jeśli się wycofamy, to nasi synowie i wnukowie znowu będą przelewać krew swoją i cudzą, przebijać się do murów carogrodzkich. Na taką to drogę krzyżową skazano naród rosyjski!
– Wyobrażam sobie, co się teraz dzieje w Konstantynopolu – w roztargnieniu rzekł d’Evrait po francusku, też patrząc przez okno. – Ak-pasza w San Stefano! W pałacu panika, ewakuacja haremu, eunuchowie biegają, trzęsą tłustymi tyłkami. Ciekawe, czy Abdulhamid przeprawił się już na azjatycki brzeg, czy jeszcze nie? I nikomu nie przyjdzie do głowy, że pan Michel przybył tu raptem z jednym batalionem. Gdyby chodziło o pokera, blef byłby świetny, z pełną gwarancją, że przeciwnik rzuci karty i spasuje.
– Z godziny na godzinę sytuacja się pogarsza! – spłoszył się Pieriepiołkin. – Wasza ekscelencjo, Michaile Dmitrijewiczu, niechże go pan nie słucha! Zgubi pan siebie! I tak już wlazł pan wilkowi prosto w paszczę! Bóg z nim, z Abdulhamidem!
Sobolew i korespondent popatrzyli sobie w oczy.
– A co ja właściwie tracę? – Generał zacisnął pięść, aż chrupnęło. – No, jak się gwardia sułtana nie zlęknie i powita mnie ogniem, to wrócę z powrotem i już. Jak tam, Charles, silną gwardię ma Abdulhamid?
– Gwardia dobra, tylko jej Abdulhamid za nic nie puści od siebie.
– To znaczy, że nie będą mnie ścigać. Wkroczymy do miasta kolumną, z biciem w bębny i z rozpostartym sztandarem, ja na przedzie, na Gulnorze. – Sobolew, zapalając się, zaczął chodzić po gabinecie. – Póki jeszcze ciemno, żeby nie widzieli, jak nas mało. I do pałacu. Bez jednego wystrzału! Czy wręczą mi klucze do Konstantynopola?
– Na pewno wręczą! – gorąco zapewnił go d’Evrait. – I to już będzie całkowita kapitulacja!
– Anglików postawi się przed faktem dokonanym. – Generał rozcinał ręką powietrze. – Zanim się zorientują, miasto już będzie rosyjskie, a Turcy skapitulują. A jeśli się coś nie uda – raz kozie śmierć. San Stefano też nikt mi nie pozwalał zdobywać!