Koło Warii i zmęczonego, wspartego na bezużytecznej strzelbie Fandorina przemknęli kolejno: cudowny strzelec, jeździec w śnieżnobiałym mundurze (na ramieniu błysnął złotem generalski pagon) i najeżeni pikami kozacy.
– Oni mają naszego oficera! – krzyknął za nimi wolontariusz.
Tymczasem nadjechał bez pośpiechu ostatni z niezwykłej kawalkady, cywil. Zatrzymał się – pościg najwyraźniej go nie nęcił.
Okrągłe jasne oczy znad okularów przyjaźnie wpatrywały się w ocalonych.
– Czetnisy? – spytał cywil z silnym angielskim akcentem.
– No, sir - odrzekł Fandorin i dodał jeszcze coś w tym samym języku, ale Waria nie zrozumiała, bo w gimnazjum uczyła się francuskiego i niemieckiego.
Niecierpliwie szarpnęła wolontariusza za rękaw, ten zaś skruszony wyjaśnił:
– M-mówię, że nie jesteśmy czetnikami, tylko Rosjanami, i przedzieramy się do swoich.
– Kto to są czetnicy?
– Bułgarscy powstańcy.
– Ou, tu jes dama! – Na mięsistej, dobrodusznej twarzy odbiło się zdumienie. – Ale co za maskarada! Nie wiedzialem, że Rosjanie uszywajo kobiety jako szpiegi. Jes pani kobieta bohater, madam. Jak się pani nazywa? To bendzie barzo interesujonce dla moich szytelników.
Wyciągnął z podróżnej torby notes, a Waria dopiero teraz dostrzegła na rękawie trójkolorową opaskę z numerem „48” i napisem „Korespondent”.
– Nazywam się Warwara Andriejówna Suworow i nie jestem żadnym szpiegiem. Mam w sztabie narzeczonego – odrzekła z godnością. – A to mój towarzysz, ochotnik z wojny serbskiej, Erast Pietrowicz Fandorin.
Skonfundowany korespondent zerwał z głowy cylinderek i przeszedł na francuski.
– Proszę o wybaczenie, mademoiselle. Seamus McLaughlin, wysłannik londyńskiej gazety „Daily Post”.
– Jest pan tym Anglikiem, który pisał o tureckich bestialstwach w Bułgarii? – spytała Waria, zdejmując czapkę i usiłując jakoś doprowadzić włosy do porządku.
– Irlandczykiem – poprawił surowo McLaughlin. – To niezupełnie to samo.
– A tamci to kto? – Waria wskazała głową tumany kurzu, skąd dobiegały odgłosy strzałów. – Kim jest ten w kapeluszu?
– Ten niezrównany kowboj to sam monsieur d’Evrait, znakomite pióro, ulubieniec francuskich czytelników i as atutowy gazety „Revue Parisienne”.
– „Revue Parisienne”?
– Tak, to paryska gazeta codzienna. Nakład sto pięćdziesiąt tysięcy, niebywale wysoki jak na Francję – wyjaśnił lekceważąco korespondent. – Ale moja „Daily Post” codziennie sprzedaje, proszę pani, dwieście czterdzieści tysięcy egzemplarzy.
Waria pokręciła głową, żeby włosy lepiej się ułożyły, po czym rękawem zaczęła ścierać kurz z twarzy.
– Ach, proszę pana, nie mogliście się zjawić o lepszej porze. Opatrzność was chyba zesłała.
– Ściągnął nas tutaj Michel. – Brytyjczyk, a ściśle mówiąc Irlandczyk, wzruszył ramionami. – Pozostaje w stanie nieczynnym, przydzielili go do sztabu i teraz wścieka się z nudów. Dzisiaj rano baszybuzucy pohulali na tyłach Rosjan, więc Michel sam popędził ich ścigać. A ja i d’Evrait towarzyszymy mu jak dwa pieski bolończyki – gdzie on, tam i my. Po pierwsze, jesteśmy starymi przyjaciółmi, jeszcze z Turkiestanu, a po drugie, gdzie jest Michel, tam z pewnością znajdzie się dobry temat do artykułu… O, właśnie wracają, no i oczywiście, jak to mówią Rosjanie, z kwitkiem.
– Dlaczego oczywiście? – spytała Waria.
Korespondent lekceważąco się uśmiechnął i nie odpowiedział. Uczynił to za niego Fandorin, który dotąd prawie nie brał udziału w rozmowie.
– Widziała pani przecież, mademoiselle, że b-baszybuzucy mieli konie wypoczęte, a ścigający – zmęczone.
– Absolutely so. - McLaughlin kiwnął głową.
Waria łypnęła na obu nieżyczliwym okiem: jak to chętnie się godzą, kiedy jest okazja, by zrobić z kobiety idiotkę. Ale Fandorin od razu zasłużył na przebaczenie – wyjął z kieszeni zdumiewająco czystą chustkę i przyłożył Warii do policzka. Oj, zapomniała nawet o zadraśnięciu!
Korespondent się omylił, bo ścigający wracali bynajmniej nie z kwitkiem. Waria z radością zobaczyła, że mimo wszystko odbili jeńca: dwaj kozacy wieźli omdlałego oficera trzymając go za ręce i nogi. A może, nie daj Bóg, już nie żył?
Na przedzie tym razem jechał frant, którego Brytyjczyk nazwał Michelem. Był to młody generał o wesołych ciemnoniebieskich oczach i ze szczególną brodą – zadbaną, puszystą i rozczesaną tak, że przypominała skrzydła.
– Uciekli, dranie! – krzyknął z daleka i dodał wyrażenie, którego sens Waria niezupełnie zrozumiała.
– There’s a lady here. - McLaughlin pogroził palcem, zdejmując cylinderek i wycierając różową łysinę.
Generał wyprostował się, spojrzał na Warię, ale od razu posmutniał, co zresztą było zrozumiałe: niemyte włosy, zadraśnięty policzek, niechlujny ubiór.
– Generał-major ze świty jego cesarskiej mości, Sobolew Drugi – przedstawił się Michel i pytająco spojrzał na Fandorina.
Rozzłoszczona jednak obojętnością generała, Waria spytała zuchwale:
– Drugi? A kto jest pierwszym?
Sobolew zdziwił się.
– Jak to kto? To mój tatko, generał-lejtnant, Dmitrij Iwanowicz Sobolew, dowódca Kaukaskiej Dywizji Kozaków. Czyżby pani nie słyszała?
– Nie. Ani o nim, ani o panu – skłamała Waria, bo Sobolewa Drugiego, bohatera Turkiestanu, pogromcę Chiwy i Machramu, znała cała Rosja.
Różne rzeczy mówiono o generale. Jedni wychwalali go jako niesłychanego śmiałka, rycerza bez zmazy i lęku, nazywali drugim Suworowem, a nawet Bonapartem, inni, przeciwnie – pozerem i człowiekiem nadmiernej ambicji. Gazety pisały o tym, jak Sobolew w pojedynkę bronił się przed całą ordą Turkmenów, odniósł siedem ran, ale się nie cofnął; jak z małym oddziałem przebrnął przez pustynię i rozgromił dziesięciokroć liczniejsze zastępy groźnego Abdurachman-beka. Niektórzy znajomi Warii powtarzali jednak wieści całkiem innego rodzaju – o rozstrzelaniu zakładników i jeszcze coś o przywłaszczeniu skarbu chana Kokandu.
Patrząc w jasne oczy pięknego generała, Waria zrozumiała: z tymi siedmioma ranami i Abdurachman-bekiem to czysta prawda, a z zakładnikami i skarbem chana – potwarz, wymysły zawistników.
Tym bardziej że Sobolew znowu zaczął się Warii przypatrywać i teraz dostrzegł w niej mimo wszystko coś interesującego.
– Ale jakież to wiatry, droga pani, przywiały panią tutaj, gdzie leje się krew? I to w takim stroju? Intryguje mnie to.
Waria wymieniła nazwisko i krótko opowiedziała o swoich przygodach, czując instynktownie, że jej Sobolew nie wyda i nie odstawi pod eskortą do Bukaresztu.
– Zazdroszczę pani narzeczonemu, Warwaro Andriejówno – rzekł generał, pieszcząc ją wzrokiem. – Nietuzinkowa z pani dziewczyna. Pozwoli pani wszakże, że przedstawię jej swoich towarzyszy. Zna już pani, jak sądzę, mister McLaughlina, a to mój adiutant, Sierioża Bierieszczagin, brat owego znanego malarza. – Chudy, miło wyglądający młodzieniec w kozackiej czerkiesce ukłonił się Warii z zawstydzoną miną. – Sam zresztą jest znakomitym rysownikiem. Nad Dunajem w czasie zwiadu tak przedstawił tureckie pozycje, że oczu nie można było oderwać. A gdzie jest d’Evrait? Hejże, d’Evrait, pozwól pan tutaj, przedstawię pana interesującej damie.