– Puu-ja-gai! – wykonałem czar spowolnienia. Wycelowałem nad głowę Pete’a.
Spowiła go seria błyskawic. Wstęga bólu powędrowała do czterech.
– Mam cię! – krzyknąłem.
Anioł zniknął za murem. Mocniej uderzyłem ramionami. Zniosło mnie za daleko. Kytes idealnie wcelował w wąską bramę śródzamcza. Poprawiłem lot i wpadłem między szare kolumny Prosto w pułapkę. Niebiański legion ruszył na mnie widmowym orszakiem i zmiażdżył eterycznymi kopytami. Wstęga Hammerfielda skoczyła do jedenastu. Jak przez mgłę widziałem Kytesa wznoszącego się do wieżycy ołtarza. Powstrzymałem okrzyk bólu. Trójząb z sykiem zmaterializował się w pochwie.
– Dobrze! – usłyszałem z wielkiej odległości. – Nie zwijaj się, nie kurcz! Przyjmij ból, przyjmij! Rozluźniłem mięśnie. Odetchnąłem. Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją, wdech, wydech, wdech, wydech. Czułem się z powrotem jak przy trójce. Ruszyłem z kopyta. Dziarsko ułożyłem znak zapory.
– Daam-ga-dam!
Magiczna ściana zamknęła się tuż za „Crashem”. Zmełłem w zębach przekleństwo. Skoczyłem w podziemne przejście. Wiedziałem, że droga jest dłuższa, lecz skoro górną zamknąłem na najbliższe trzydzieści sekund, nie miałem wyboru. Rzucone przeze mnie spowolnienie powinno wynagrodzić stracony czas. Pędząc wąskimi korytarzami, zastanawiałem się, jak mu przeszkodzić. Nie przychodził mi do głowy żaden czar. Lada moment mogło nastąpić rozstrzygnięcie: „Sprawiedliwy przyłożył pieczęć. Gra skończona”. Spojrzałem na chronometr. Powinien już dotrzeć do ofiarnicy Dlaczego nie przykłada? Wpadłem do głównego hallu. Na wiszącej platformie, w głównej baszcie, jarzył się ołtarz Bezbolesnych. Obok unosił się Pete. Jego srebrzyste skrzydła majestatycznie uderzały w powietrze.
– Lekcja numer… – zaśmiał się. – Nie pamiętam już, który. Kto wygrywa w Goodabads?
– Ten, kto przyłoży pieczęć – odparłem. Podniecenie ustąpiło. Ból powrócił. Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją, wdech, wydech…
– …nie walka, lecz taktyka.
Mocując się z torturą, zgubiłem pierwszą część zdania.
– Słuchasz mnie?
Trudno kontrolować udrękę i koncentrować się na rozmowie. Skinąłem głową.
– Świetnie.
Modliłem się, by wyjść. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Ciało łamało się i gięło, w środku coś wyło i rozrywało wnętrzności.
– Modlisz się, by wyjść? – zdecydowanie miał zdolności telepatyczne. – Cierpliwości. Podczas meczu możesz cierpieć dłużej. Nie zamykaj oczu! Oddychaj! Pamiętaj: Gra to nie jatka. Liczy się taktyka, przebiegłość i wyczucie czasu. Dobrze wymierzysz i możesz wpaść do twierdzy przeciwnika bez jednego ciosu. Spójrz na mnie. Nie dotknąłem miecza.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
– Zaczynasz panikować. To źle.
Tępy obuch darł mi wątrobę, trzustkę i żołądek. „Chryste, nie dam rady”.
– A teraz terapia wstrząsowa. – Wyciągnął ostrze. Ciął mnie w twarz. Krwawa wstęga zatrzymała się na trzynastce. Jęknąłem.
Skoczyłem w górę i cisnąłem trójzębem. Chybiłem. – Skoncentruj się!
Nienawidziłem. Chciałem go zabić. Rozszarpać. Splotłem palce w symbol ognistego deszczu. Był zbyt blisko, by go uniknąć. Płonące meteory uderzały w anielskie skrzydła. Dziewiątka. Nieźle jak na żółtodzioba. Zatoczył wariacki piruet i odpowiedział oddechem białego smoka – czarem ostatecznym. Rura mrozu rozcięła mnie na pół. Tak czuli się ludzie przejechani przez lokomotywę. Ledwo łapałem oddech. Osiemnaście, osiemnaście. Zapomniałem o świecie. Spazmatycznie skuliłem skrzydła i staranowałem go. Nie wpłynęło to na poziom bólu, ale dało mi chwilę. Umieram! Przyłożył pieczęć.
– Sprawiedliwy przyłożył pieczęć – usłyszeliśmy zwielokrotniony pogłosem bas. Leżałem na kamiennej posadzce i konałem. – Gra skończona.
– Wychodzimy.
Ostatkiem sił otworzyłem okno i wydałem dyspozycję. Ból uleciał w ciągu dwóch sekund. Odetchnąłem, czując, jak wracam do żywych. Byłem przerażony. Nie dam rady, myślałem. Zostawiłem pirackiego skina i oręż we właściwych miejscach. Rozpocząłem rewitalizację. Rękami i palcami stóp poruszyłem dopiero wtedy, gdy życie zaczęło wracać do prawdziwego ciała. Nie miałem ochoty zdejmować hełmu. Poczułem, że ściąga go Pete. Ujrzałem nad sobą trędowatą twarz.
– Przerażony? – zgadł. – To normalne. Przejdzie ci. – Zakaszlał. – Przez następne dziesięć dni ćwiczymy z botami.
– Pete, powiedz mi – spytałem parę dni później w czasie „przerwy na kawę” – dlaczego ja? Jest tylu lepszych. Zawodowców.
Podniósł szklankę z wodą.
– W twój zawód wpisana jest dyskrecja – wychrypiał. – Zdradzisz klienta i żegnasz się z profesją. Łyknąłem czarnego napoju. To była prawda.
– Poza tym – ciągnął – znasz wiele gier. Trudnisz się rozwiązywaniem problemów. Masz szersze horyzonty.
– Ale to przecież bez sensu! – uderzyła mnie myśl. – Prosisz o zastępstwo… Zgoda. Umówiliśmy się. Ale niedługo ruszy kolejny sezon. I co? Znowu mnie zatrudnisz?
Blada twarz uśmiechnęła się zagadkowo.
– Nie, drogi Torkilu. Zagram. – Filiżanka wędrująca do moich ust zatrzymała się w pół drogi. – Słyszałeś o zoenetach?
Zoeneci. Cyberduchy. Ludzie żyjący w sieci. Tak, słyszałem o nich. Przed zgonem swoich zepsutych ciał opłacali w serwisie medycznym odpowiednią konserwację, podczas gdy ich umysły już nigdy nie opuszczały cyfrowego świata. Niektórzy – ci najbogatsi – zupełnie pozbawiali się fizycznych powłok. Mózgi przebywały w netombach – skrzyniach grawitacyjnych, które utrzymywały idealną homeostazę i kontrolowały przemianę materii, przy okazji dając pełne złudzenie życia. W grach.
– Mam tyle zasobów – wyjaśnił – że będą mnie mogli podtrzymywać przez najbliższych trzysta lat. A jeśli zarobię… – zakaszlał – a zarobię z pewnością, to, daj Panie Boże, zapewnię sobie nieśmiertelność – wyciągnął zniszczoną rękę i klepnął mnie w kolano – albo przynajmniej dłuuugowieczność!
Jego ciałem wstrząsnął trzeszczący śmiech. – Powiesz kolegom, że zostałeś duchem?
– Oczywiście. Tylko ogłoszę, że zrobiłem to z własnej woli, a nie z musu.
Uniosłem brwi.
– A, dziwisz się. Nie znasz życia zawodowca.
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
– Właśnie się uczę…
Kiwnął głową.
– Zawodowcy nie mają znajomych w zwykłym tego słowa znaczeniu. – Pochylił się w moim kierunku. Męczyło mnie już podziwianie kraterów na jego policzkach. – Wszyscy moi, jak to określasz, koledzy, znają mnie wyłącznie przez gry. A jak z pewnością zauważyłeś, moje skiny znacznie mnie… upiększają.
Po kolejnych dziesięciu dniach szło mi o wiele lepiej. W stymulatorze wytrzymywałem piętnaście H, układ Siódmego Nieba znałem na pamięć, czary oraz kontry miałem w małym palcu, zaś dzielenie uwagi między kontrolę bólu i strategiczne myślenie przychodziło mi coraz łatwiej. Kulało trochę latanie, no i… nie bardzo wierzyłem w swoje aktorskie zdolności. Trik mógł się powieść tylko wtedy, gdyby udało mi się tak wczuć w rolę, że oszukałbym nie tylko sędziów, komentatorów, przeciwników i kolegów z drużyny, ale również kilkunastomilionową widownię. Stawka była cholernie wysoka. W razie wpadki leciał nie tylko Pete, który miał się od czego odbić. Leciałem także ja. I to z o wiele większej wysokości niż moje trzysta czterdzieste drugie piętro. Zacząłem się bać.
W drugiej połowie października wyszło słońce. Na świecie zrobiło się trochę jaśniej i weselej. Jakoś nie miałem ochoty tracić tego, co z takim trudem wypracowałem. A oszustwo, na jakie się zgodziłem, było naprawdę wielkiego kalibru.
Ostatnią dekadę przygotowań spędziłem w gravilli: razem jadaliśmy, medytowaliśmy, spaliśmy i graliśmy. Ludzie jeżdżą w Himalaje, studiują buddyzm, doznają oświecenia. Ja otrzymałem swoją porcję du chowych przeżyć w Willanou, w domu umierającego gracza, wśród cieni przesyconych zapachem kadzidła. Dzień dzieliliśmy na równe porcje: rano trening offline, przerwa, stymulator Hammerfielda, przerwa, medytacja, przerwa, obiad, potem drugi trening, omówienie taktyk, przerwa, oglądanie meczów z udziałem Kytesa i… zadania aktorskie. Uczyłem się jego odzywek, ruchów, typowych zagrań, uników i ataków. Czasem nie wiedziałem już, kim jestem.