– Raa-na-rach! – splotłem ręce w geście jeziora ognia.
Skrzydlata postać utonęła w pomarańczowych jęzorach. Wskaźnik wskoczył na trzynaście. Ból? Jak najbardziej! „Taktyka, taktyka. To nie jatka”, słowa Petera wydawały się odległe o setki lat. „Sprawiedli wy… zrezygnował, gnował, ował”, obijało mi się w czaszce.
– …dwadzieścia, proszę państwa… – głos komentatora był zniekształcony i porwany – …ten niezmordowany człowiek jest chyba z żelaza…
Huk widowni. W górze majaczył ołtarz. Nie poleciałem prosto. Wiedziałem, że celuje tam archanioł Czas zwolnił. Krzyki kolegów rozpłynęły się w dali ucichły za horyzontem wydarzeń. Rzuciłem się w bok, lekko odwróciwszy głowę. Ostrze mrozu cięło powietrze w miejscu, gdzie znalazłbym się za chwilę gdybym obrał prostą drogę; odbiłem się od ścian i nie patrząc już na nic, poszybowałem do ołtarza.
„Bezbolesny Pete «Crash» Kytes przyłożył pieczęć Koniec meczu”. Dookoła szalał niewidzialny tłum. Słyszałem, jak skandują moje – nie moje imię. Komentator piał ze szczęścia. Stałem na kamiennej posadzce rozbity rozdarty, zniszczony, zdezintegrowany, zabity, ukrzyżowany Ostatkiem sił uniosłem dłoń w geście pozdrowienia. Odpowiedział mi grzmot milionów gardeł. Jak w Koloseum. Dla jednego takiego momentu warto żyć. Zrozumiałem, dlaczego Peter Kytes wybrał Goodabads. Cierpienie i radość zjednoczyły się w spiralnym tańcu. Wziąłem głęboki oddech, chłonąc każdą drobinę czasu i uruchomiłem okno. Wydałem dyspozycję wylogowania. Ból odpłynął krwawą rzeką. A więc tak wygląda Styks…
Taniec zwycięstwa pamiętam jak przez mgłę. Dyskusje, zachwyty i okrzyki trwały godzinę. Byłem powietrzem. Po pożegnaniu z wiwatującymi towarzyszami i fanami wszedłem w menu ekwipunku. Zostawiłem skina i broń, wyszedłem z portalu, z ulgą witając znajomy widok wypełniającego się paska rewitalizacji. Zrobiłem to, udało się, tłukło mi się w głowie, ale byłem zbyt wyczerpany, by odczuwać radość. Nie wiem, w ile minut po powrocie do prawdziwego ciała ściągnąłem kask.
Pete czuwał przy łożu. Przed nim jarzył się holoekran, na którym komentatorzy żywo omawiali mecz. Zdawało mi się, że widzę łzy w jego oczach.
– To było… piękne – wyszeptał. Najpierw tylko się uśmiechałem. – Dzięki tobie, mistrzu.
Tydzień później usłyszałem w wiadomościach:
– Słynny Peter „Crash” Kytes po spektakularnym zwycięstwie nad Sprawiedliwymi postanowił zasilić szeregi cyberduchów. Powodzenia na nowej drodze życia, Pete! Lider zespołu Bezbolesnych…
Też mi nowina. Wyłączyłem wizjer i spojrzałem w okno. Nad Warsaw City gromadziły się ciężkie listopadowe chmury. Mistrz nigdy ich już nie zobaczy. No, chyba że zajrzy na stronę z pogodą. Westchnąłem i nalałem do szklanki sążnistą porcję Jacka Danielsa. Wziąłeś udział w dużym oszustwie, Torkil. I otrzymałeś za to pieniądze, odezwał się z wyrzutem wewnętrzny anioł. Wszystko jest kwestią optyki, uspokajał diabeł kojącym głosem. Czyż nie lepiej uznać, że nie było to płatne zlecenie, lecz spełnienie ostatniej woli schorowanego człowieka, który wybierał się na tamten świat? Cokolwiek by to znaczyło.
4. Syndrom Adelheima
Do światów, które darzę największym sentymentem, należy Dream Space. Nazwa odzwierciedla istotę: tęczowe mgławice, bajkowe planety, tysiące kosmicznych stacji, barów, faktorii, setki gildii, stronnictw i klanów oraz miliony graczy zakochanych w próżniowych przygodach. Swego czasu przydarzyła mi się tu przedziwna historia.
Był rok 30 253 czasu terrańskiego. Wiodłem niezależny i beztroski żywot kosmicznego korsarza. Miałem spore zasoby i niezły statek: Tigerwhale MK IV cieszył się sławą myśliwca zwrotnego i wytrzymałego. Okleiłem go dziesiątkami usprawniających modułów, obciążyłem systemami obronnymi, dodałem kilka typów inteligentnych autopilotów, wtłoczyłem kilkaset metrów sześciennych podprzestrzennych ładowni i – wierzcie mi – czułem się jak król.
Wszystko zaczęło się pierwszego sierpnia. Początek miesiąca był właściwym momentem sprawdzania cen towarów, usług i ogłoszeń. Zbliżałem się do kompleksu stacji w sektorze Omegaville z ładunkiem chipów i nadzieją sprzedania ich ze sporym zyskiem. Rozpierałem się w obszernym kokpicie przed dziesiątkami kolorowych monitorów i realistycznym widokiem za panoramiczną szybą, aż tu ostry sygnał namierzania wyrwał mnie z błogostanu i postawił w stan gotowości. Trzech kaperów pilotujących kittyhawki liczyło na łatwy łup. Nie wiedzieli, że kupiłem program maskujący: ich skanery widziały stary typ piranhi, krypę tanią i rozlazłą. Tymczasem mój tygrys szykował kły.
Uruchomiłem autopilota i autogunnera. Wyrzuciłem na zewnątrz stacjonarną kamerę i przełączyłem się na widok zewnętrzny Program pilotażu generował randomizowaną prędkość i krzywą lotu. Dzięki temu przeciwnicy musieli zrezygnować z komputerowego namierzania celu. Mój cybernetyczny strzelec, sprzężony z autopilotem, nie miał natomiast problemów z przewidywaniem trajektorii lotu wrogich maszyn.
Rozsiadłem się wygodniej i analizowałem dynamikę starcia. Od kittyhawków oderwały się cygara rakiet. Wypuszczanie wabików pozostawiłem sobie, Automat reagował zbyt nerwowo. Tymczasem mój myśliwiec płynnie lawirował między smugami pocisków, ostrzeliwując trzy wehikuły jednocześnie. Z jednego wytrysnęła struga ognia.
– Cholera! – w lewym górnym ekranie ujrzałem wściekłą twarz napastnika okoloną pomarańczowym, cętkowanym hełmem. – To nie jest piranha! Kto ty jesteś? Czym ty latasz?
– Mnie pytasz? – spytałem zblazowanym głosem – Czy cię zapraszałem?
– Cairo, wycofajmy się! – obok pojawiła się fizjonomia ładnej Latynoski w identycznym kasku. – Mam dekompresję!
– Julia ma rację! – wrzasnęła buźka trzeciego pirata poznaczona licznymi bliznami.
Prawdopodobnie przywdział paskudnego skina, by straszyć ofiary.
Wstrzymałem ogień, widząc, że statek Julii goni resztką sił: kadłub iskrzył i palił się w kilku miejscach. Kittyhawki zwolniły i wyrównały lot.
– Ehem… – Cairo otarł spocony nos. – Dzięki, bracie, żeś nas oszczędził, choć miałeś święte prawo wysłać nas do wieczności. Klan Panter nie zapomina przysług.
– Pozdrawiam wolnych wojowników i proszę o łaskawą pamięć – rzekłem jowialnie.
– Możesz pokazać, czym latasz? – spytał lider. Zaśmiałem się.
– Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą.
– Talisman? Powiedz – nalegał pobliźniony.
– Głupiś, Gred – uciął Cairo. – Gdyby to był talisman, rozniósłby cię jednym strzałem.
– Starczy tych pogaduszek – zawyrokowałem. – Szanowna pani – ukłoniłem się piękności – i cni panowie, czas to pieniądz. Pozwólcie, że się oddalę.
– Ale jak cię zwą! – nie ustępował Gred. – Torkil Aymore, do usług. Gamedec. Przywódca złapał się za hełm.
– O rany, gamedec. No to wszystko jasne.
Kosmiczny bar „Laughing Droid” był miejscem gwarnym, barwnym i wesołym. Opijałem udaną transakcję i rechotałem, słuchając najnowszych kawałów lśniącego barbota, gdy obok stanął smutny kosmonauta. Zdawał się absorbować szarość i kurz, wyglądał niczym mucha rozgnieciona na szybie akwarium. Grozbitek albo pracownik, pomyślałem. Miałem dobry humor i nie mogłem patrzeć na ból bliźniego.
– Hej, kolego, drinka?
Spojrzał zapylonym wzrokiem.
– Tak źle wyglądam?
– Nieważne. Jimmy! – zaktywizowałem barbota. – „Mleczna droga” dla mojego przyjaciela i dla mnie. Parsknął. Nie jestem pewien: autoironicznie czy tylko sarkastycznie. Naprawdę potrzebował pomocy. – Łatwo zawierasz przyjaźnie – powiedział wznosząc szkło.
– Miałem pomyślny dzień. Dałem nauczkę kilku narwańcom i sprzedałem wielki transport chipów. Pokiwał głową. Chromowany kołnierz rzucał kolorowe refleksy.
– Chipy z zagłębia?
– Oczywiście. Najtańsze.
Pył jakby opadł. Twarz nabrała rumieńców. Wyciągnął rękę.
– Nie przedstawiłem się. Stanley Ciehowsky.
– Torkil Aymore. Gamedec.
– O?! – Nie było już smutnego kosmonauty Stał przede mną rosły brunet w kombinezonie skrojonym według najnowszej mody. – Gamedec? Z doświadczeniem?