Выбрать главу

– Chyba pójdę – odezwałem się. – Zadzwoń.

Kiwnął głową. Miałem wrażenie, że drżał.

Kiedy wyszedłem z gabinetu, panna Ray, blada jak ściana, siedziała sztywno przy biurku.

– Nic mu nie powiedziałem – szepnąłem. – Prawie nic. Zresztą – machnąłem ręką zniecierpliwiony – idźcie oboje do diabła.

Po południu odezwał się telesens. Gdy odebrałem połączenie, ujrzałem Lenę siedzącą Robertowi na kolanach.

– Jesteś geniuszem, Torkilu – odezwał się lekko podchmielony senator. – A ja jestem palantem.

– Nie mów tak o sobie – powiedziała pieszczotliwie Lena i dziobnęła go palcem w nos.

– Niewielu jest ludzi, którzy potrafią coś powiedzieć, nic nie mówiąc, a jednocześnie zastymulować. Obudziłeś we mnie mężczyznę!

– Ach, mój ty mężczyzno! – przyszła pani O’Neil przytuliła się do senatora.

Opanowałem zaskoczenie.

– Bardzo się cieszę. Szczerze mówiąc…

– Nie przypuszczałeś, że ja też podkochuję się w Lenie? Teraz dopiero to zrozumiałem. Jasne jak słońce. Od dawna ją kochałem, a że nie potrafiłem uczucia okazać, przeniosłem je w inny wymiar…

– A że na świecie nie ma przypadków – wszedłem im w słowo – miłość i tak odnalazła właściwą osobę. – Otóż to.

– Dziękuję, panie Torkilu – odezwała się Lena. – Gdyby nie pan, nie wiadomo, ile by to jeszcze trwało. – Gdzie bierzecie ślub?

– I tu, i tu. – Robert popił z butelki. – Jest nas teraz czwórka. Trzeba towarzystwo jakoś pożenić…

Sam się zdziwiłem, jak łatwo odtworzyłem w pamięci ten kod. Po kilku godzinach poszukiwań mój skaner zlokalizował go na plaży, niedaleko ultrahotelu. Gdy zobaczyłem, jak przechadza się wśród plażowiczów, serce zabiło mi żywiej. Tajemnicza female version 345.00012.

Nie dała się długo przepraszać.

– Miałem kilka spraw do załatwienia, ale teraz jestem do twojej dyspozycji – tłumaczyłem.

– Rozumiem – spojrzała uważnie. – Cieszę się, że wróciłeś.

Słowo honoru, że mówiła szczerze.

6. Granica rzeczywistości

Obudziłem się z dziwnym uczuciem, że zapomniałem o czymś bardzo ważnym. W mieszkaniu pana wał upał. Nurzałem się we własnym pocie. Zerknąłem na aurometr: dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza wraz z wilgotnością bliską stu procent bynajmniej nie odpowiadały moim preferencjom. Sięgnąłem po pilota, wycelowałem w radiator i wcisnąłem guzik przywracający domyślne parametry Niestety mignął holonapis informujący o uszkodzeniu urządzenia, a potem jeszcze sugestia „asysty specjalistycznego serwisu”. Zacisnąłem zęby.

W którejś szufladzie biurka powinien być kontroler otwierający okna. Odnalazł się zakurzony pod kilkoma warstwami nieprzydatnych przedmiotów, zalegających tam niczym geologiczne pokłady nagromadzone w przeszłym życiu. Wycelowałem w szklane tafle i nacisnąłem strzałkę w dół. Nic się nie stało. Cholera, może odwrotnie. Więc strzałką skierowaną do góry Szyba ani drgnęła. Przełknąłem przekleństwo. Odkleiłem pidżamę od pleców i cisnąłem na podłogę. Szybka lustracja manipulatora: strzałka w górę, strzałka w dół, blokada, timer, programator

Jak to się otwiera? Przecież nie blokadą? Na wszelki wypadek wcisnąłem pozostałe guziki. Działały prawidłowo: po włączeniu blokady na wyświetlaczu pojawiła się kłódka, timer uruchomił zegarek, programator rozwinął menu kalendarza. Spodnie oblepiały mi nogi. Usiadłem na brzegu fotela i nastawiłem timer na pół minuty Sekundy wlokły się dłużej niż zwykle. Potem pilot wdzięcznie zabrzęczał, lecz okno pozostało na miejscu.

– Kur…

Zacisnąłem palce na nasadzie nosa. Wytarłem brwi, które zebrały część potu z czoła. Uruchomiłem programator, zerkając na ścienny chronometr. Ósma za pięć, drugi czerwca… dobrze, okno ma się uchylić o… trzydzieści procent… dnia… drugiego czerwca o godzinie… siódmej pięćdziesiąt… niech będzie osiem. Nie ma pewności, czy zegary linowca są poprawnie ustawione… Masowałem skronie, sapałem i modliłem się o zmiłowanie. Medytację przerwał śpiewny sygnał pilota. Rzut oka na okno. Bez zmian. Już uniosłem rękę, by roztrzaskać bezużyteczny złom o podłogę, ale w ostatnim momencie delikatnie odłożyłem go na biurko. Uruchomiłem telesens.

– Gdzie jest numer do administratora…

Dobrze znana łysa fizjonomia przekreślona haczykowatym nosem udała zainteresowanie.

– O, pan Aymore, dzień dobry czym mogę służyć? – Pan żartuje? Nie wie pan, że nawalił u mnie radiator?

– Rzeczywiście? – zerknął na konsolę. – Najmocniej przepraszam, usuniemy usterkę najszybciej, jak tylko się da…

– Czyli?

– Jest sobota… – Potarł kark. Ten gest nie wróżył nic dobrego. – W soboty nie mamy wykwalifikowanego personelu. Przyjadą w poniedziałek. Rano.

Przełknąłem granat wściekłości, który eksplodował ze straszliwą siłą w żołądku. Jeszcze jeden i wrzody gotowe.

– Niech się pan nie denerwuje, sugeruję otwarcie okna.

– Jak, skoro nie reaguje na polecenia pilota?! Strużka potu wyciekła z nogawki i wsiąkła w dywan. Jeśli natychmiast nie ściągnę spodni, oszaleję. – A jakie pan naciska guziki? – zapytał spokojnie administrator.

– Jak to jakie? Strzałki! W górę, w dół i nic… – W jakiej sekwencji?

Zamurowało mnie. – Słucham?

– Ach, zapewne nie czytał pan ogłoszeń? To wyjaśnia nieporozumienie. Mamy remont elewacji. Dlatego zmieniony został kod dostępu. Musi pan nacisnąć strzałkę w dół, potem trzy razy strzałkę w górę, jeszcze raz w dół i… niech się pan nie śmieje… dwa razy mocno tupnąć. W pobliżu ramy.

Stłumiłem łkanie, a może… szalony śmiech. – Pan mówi poważnie?

– Najzupełniej, panie Aymore, lekka wibracja wywołana…

Rozłączyłem się, podbiegłem do tafli i wykonałem rytuał. Ciche syknięcie rozsuwających się szyb brzmiało jak najpiękniejsza melodia. Odciągnąłem gumkę spodni, by ulżyć spoconym nogom. Powracałem do żywych.

Weekend, myślałem podziwiając panoramę Warsaw City. Może wybrać się na spacer? Albo zakupy? Przeciągnąłem się i wróciłem do schłodzonego wnętrza. Najpierw prysznic.

Zaraz po wyjściu z łazienki dostrzegłem migający wskaźnik wiadomości. Znajomi czy praca? Uruchomiłem nagranie. Na ekranie pojawił się szczupły mężczyzna w szarym garniturze. Na wąskiej twarzy czaił się niepokój.

– Proszę pana… – wysoki głos lekko drżał. – Proszę o pomoc. Jak najszybciej. – To… ważne. – Wcisnął jakiś guzik. – Przekazuję adres. Błagam, niech się pan pospieszy.

– Koniec wiadomości – oświadczył kobiecy alt. Jednak praca.

W sumie się cieszyłem. Nie ma to jak weekend z zagadką.

Nazywał się Richard Begin i mieszkał w podmiejskiej dzielnicy, niedaleko puszczy Kampinou. Dziesięć minut taksówką. Podczas lądowania obejrzałem okolicę. Dom, podobnie jak większość posesji, zbudowano dobre pięćdziesiąt lat temu. Sypialnia emerytów. Gdy przyziemiliśmy, zszedłem po stopniach i stanąłem na chodniku z betoplastiku. Wciągnąłem w nozdrza zapach sosnowych igieł. Dookoła panowała błoga cisza. Ach, wsi spokojna, wsi wesoła! Zerknąłem ponad korony drzew na północny zachód: niecałe dziesięć kilometrów dalej z centrum boru wyrastał linowiec Kampiville. Jego szczyt ginął w błękitnym niebie. Weekend rozpoczął się niezbyt szczęśliwie, nabrałem jednak przekonania, że zakończenie będzie bardzo pomyślne. Podszedłem do ogrodzenia i wcisnąłem guzik sensofonu.

Misternie rzeźbiona furtka rozsunęła się, zapraszając do ogrodu. Z drzwi budowli wybiegł zleceniodawca.

– Już pan jest? Dzięki Bogu! Proszę, dzień dobry… Richard Begin – przedstawił się i wyciągnął szeroką dłoń. Był wyższy ode mnie o głowę, – Niech pan wejdzie.

Mieszkanie urządzono zgodnie z zamierzchłą modą. Wydawało się rzadko używane.

– Pan tu nie mieszka?

– Ma pan oko – odparł z kuchni. – Tylko w weekendy. To mojej mamy. Zmarła dziesięć lat temu. Wrócił z filiżankami herbaty. Usiedliśmy przy okrągłym szklanym stoliku. Ostatnio widziałem podobny w starym filmie.