Выбрать главу

– Nie… Można… Wolniej?! – krzyknąłem z całej siły.

Nieekonomiczne

pojawił się napis przed moimi oczami.

Nie mam powierzchni nośnej.

– Skrzydeł?!

Właśnie. Ale niedługo zamontuję.

– Wspaniale! – wcale nie było mi do śmiechu. Przeziębienie gotowe, pomyślałem, przy dzisiejszych wirusach rozłoży mnie na miesiąc.

Wylądowaliśmy na dachu jednego z budynków.

– Detektory na pewno nas wykryły. Już wiedzą że jesteśmy – oznajmiłem zrezygnowany.

– Nic nie wiedzą i nic nie widzą – odparł Pete. Słyszałem go tylko w uszach. W powietrzu nie było głosu.

– Mam szeptać? – spytałem.

Przytaknął.

– A umiesz gotować?

Mechanicznymi ramionami targnął śmiech.

– Po co mnie tu przywiozłeś? Mając takie zdolności możesz spenetrować nawet bazę wojskową.

– Mogę – odezwał się głos – ale po wejściu raczej… zwracałbym na siebie uwagę, nie sądzisz? Włosy zjeżyły mi się na głowie.

– Chcesz, żebym wlazł do środka? Oszalałeś!

– Ja będę bazą, hakerem, mapą i doradcą. Praca komandosa to twoja specjalność.

– Jestem detektywem od gier! A to jest realne jak cholera! W dodatku śmierdzi kryminałem albo i czymś gorszym!

Ironiczny grymas wykrzywił jego twarz.

– Takie jest życie. Im człowiek starszy, tym rzadziej robi to, co lubi, a częściej to, co musi.

– Filozof się znalazł! Przecież sam mnie w to wpakowałeś!

– Zdobądź narzędzia władzy, a ja wykonam twoje prośby.

– Kabotyn!

Motomb wyraźnie się uśmiechnął. Błysnęły stalowe imitacje zębów.

– Do roboty!

Wypalenie niewielkiej dziury w dachu zajęło mu mniej niż trzydzieści sekund.

Wyłączenie kamer i czujników załatwił w międzyczasie. Prześwietlił budynek na kilka sposobów. Wszystko to widziałem na własne cyfrowe soczewki. Zsunąłem się po linie, którą wystrzelił z jednej z licznych kieszeni na korpusie.

Ujrzałem półprzezroczysty napis:

Jesteś na terenie wroga. Powodzenia.

– Dowcipniś się znalazł – wyszeptałem.

– Przed tobą poprzeczny korytarz. Skręć w lewo – usłyszałem jego głos. – Aha, i bądź cicho. Wychynąłem zza węgła i zamarłem. W moim kierunku szedł strażnik. Luzaczek. Kamizelka kuloodporna, wizjery na oczach, samoczynny karabin plazmowy w kaburze. Pancerne buciory ważyły po dwa kilogramy każdy. Pozostałem na wdechu.

Nie widzi cię. Ufa, kretyn, elektronice. Ale usłyszeć może, chociaż wzmocniłem szumy. Nosa też mu nie zatkam, więc się nie poć.

Miałem ochotę zdzielić doradcę w elektroniczny łeb.

Minie cię i pójdzie prosto, potem skręci i będziesz miał ohoio trzydziestu sekund na dobiegnięcie do windy. Po cichu.

Uzbrojony osiłek minął mnie w odległości metra i oddalił się spokojnym krokiem. Liczyłem sekundy Zdawały się długie jak życie kwiatów. Odetchnąłem dopiero, gdy zniknął za zakrętem.

Ruszyłem. Płaszcz, choć zrobiony z miękkiego syntetyku, niemiłosiernie szeleścił. W windzie oparłem się o lustra i ciężko dyszałem.

– Które piętro?

– Minus dziesięć. Archiwa.

Wcisnąłem klawisz.

– Tam jest dwóch drabów – usłyszałem głos. – Pestka.

– Może dla ciebie. Włącz mi minimapę i prześwietl te cholerne ściany. Niech też coś widzę!

– Och, przepraszam. Już się robi…

Dookoła rozjarzyły się półprzezroczyste płaszczyzny i linie znaczące mury, przepierzenia, rury drzwi, meble…

– Kabelki i kanalizację możesz usunąć.

– Za duży gąszcz? – zgodził się Pete. – Strażników podświetlę na czerwono.

– W jakim widmie to skanujesz?

– Coś blisko promieni kosmicznych.

– A umiesz śpiewać?

Odpowiedział mi chichot. Humor mnie opuścił, gdy usłyszałem gong. Ledwo wychynąłem z windy, drogę zagrodziła laserowa zapora. Pięć poziomych ostrzy.

– Panie wypolerowany – szepnąłem. – Ma pan radę na to?

– Też je widzisz? To dobrze. Czekaj. Zablokować to ja umiem prawie wszystko, ale żeby wyłączyć, na to potrzeba czasu…

Czerwone sylwetki strażników świeciły gdzieś w oddali. Miałem wrażenie, że oddziela mnie od nich co najmniej dziesięć rzędów ścian. Zaznaczone jaśniejszym kolorem kamery kręciły się w powolnym tańcu, byłem jednak pewien, że mnie nie widzą. Pete z pewnością nadawał im sekwencje z pustym pomieszczeniem.

– Nie mogę wyłączyć – odezwał się. – Przyłóż kciuk do czytnika.

– Wyzwolę alarm!

– Odczyta twoje linie jako nie twoje.

– A znasz inne?

– Są w banku danych. No dalej.

Zawahałem się.

– Pete. Jeszcze mogę stąd wyjść. Jeśli popełnisz błąd, moje szanse spadną do zera.

Odpowiedziało mi milczenie. Po chwili usłyszałem spokojny głos.

– Jestem prawie pewien, że się uda. – Prawie?

– Mój organiczny mózg nie jest w stanie uwzględnić wszystkich zmiennych. Niedługo to się zmieni. – Dzięki za pocieszenie.

Odetchnąłem, przypomniałem sobie skrawki dotychczasowego życia, podszedłem do sensora i przyłożyłem palec. Klingi zamigotały i znikły.

– Brawo! Teraz prosto i… A zresztą zaznaczę szlak na żółto.

Podłoga zmieniła zabarwienie. Szedłem zdecydowanie i tak cicho, jak potrafiłem.

Dobrze, że założyłem te zamszowe buty.

– Pamiętasz o kamerach?

Pamiętam.

Zerknąłem na minimapę. Byłem w połowie drogi do drzwi skarbca. Niepokojąco blisko pulsowały dwie czerwone kropki.

– Ci strażnicy też mają na oczach sensory?

Tylko soczewki. Ale to wystarczy, żeby zmienić twój wygląd.

Zaniepokoiłem się.

– Jak to wygląd? Nie znikniesz mnie?

Jest szkopuł. Otwierają wrota, wkładając jednocześnie dwie karty w konsolę i wstukując kod. Nie zrobią tego ot, tak, bez przyczyny, dla nikogo. Będziesz musiał ich przekonać.

Zatrzymałem się. Pot wystąpił mi na czoło.

Przyspieszyło ci serce.

– Czyś ty zwariował?! – wysyczałem.

Mówiłem, że po wniknięciu w strukturę wroga mój wygląd byłby mało przekonujący. Nawet gdybym go zmodyfikował w przypadku kontaktu z zasoczewkowanymi, nie mógłbym nikomu uścisnąć ręki. Wykrywacze metalu piszczałyby na każdym kroku. Byłeś mi potrzebny głównie ze względu na taką właśnie ewentualność.

– Och, dzięki, że dopiero teraz mi mówisz.

Zaoszczędziłem ci stresu.

Miałem ochotę powiedzieć „nie idę”, zawrócić, obrazić się, wypiąć się na całą akcję, byłem wściekły że mną manipuluje i traktuje jak narzędzie. Mimo to czysta ciekawość pchała do przodu, a ambicja nie pozwalała na dziecinne dąsy. Ruszyłem.

Brawo!

Kytes stosuje zasadę marchewki? Niezależnie od okoliczności miło było przeczytać pochwałę. Doszedłem do zakrętu. Za rogiem błyszczały wrota archiwum. Przy rzęsiście oświetlonym panelu podsypiało dwóch cerberów.

– Jak wyglądam?

Biały fartuch, okulary, brunet, ostre rysy. Nazywasz się doktor Marcus Ogilvy, maksymalny poziom dostępu. Nie powinno być problemów.

– Skąd znasz gościa?

Znalazłem w bazie danych. Wybrałem go, bo to właśnie on złożył mi propozycję…

– Czyli jesteśmy w domu.

Wychynąłem zza zakrętu. Draby poderwały się i patrzyły na mnie zdziwionym, oszukanym przez elektronikę wzrokiem.

– Spocznij, cymbały, dlaczego drzemiecie?!

– Panie… doktorze, jest trzecia nad ranem…

– Nazwisko?

– Przecież pan wie, O’Hara… Dlaczego tak późno?

– Otwieraj, nie gadaj.

– Ale przecież – odezwał się drugi – potrzebna jest autoryzacja doktora Alberiha…