Выбрать главу

– Pan przeziębiony? – wtrącił O’Hara – Jakiś głos inny..

Ciut go zmodyfikuję. Patrz, stresuje się.

Wyświetlił wnętrza ich ciał. Serca łomotały jak szalone.

Są między miotem a kowadłem. Widocznie znają tego Ogilvy’ego od bardzo złej strony. Nie zwracaj uwagi na zdanko o głosie. Ma tylko odwrócić twoją uwagę.

Postanowiłem zaszarżować.

– Ty się, kurwa, nie interesuj moim przeziębieniem! A ty – spojrzałem na drugiego – chwytaj walktel i dzwoń do Alberiha. A jak cię opierdoli i się rozłączy, to opierdolę cię ja! I też odłączę, tyle że od roboty!

Udałem, że patrzę na nadgarstkowy walktel. Skoro Ogilvy piastował takie stanowisko, musiał być bogaty. Miałem nadzieję, że w moim imidżu nie zabrakło urządzenia.

– Swędzi pana tamta próba? – podlizywał się żołnierz.

Zabrakło. Ale dowiedziałem się czegoś nowego. – Liczę do pięciu…

– Ta chrypka pewnie dlatego, że pan za długo w laboratorium siedzi. – Strażnicy włożyli karty. – Te wszystkie bakcyle muszą wyłazić z pojemników.

– Raz…

– Już, zaraz, panie doktorze – wystukiwali kod. – Nie wierzę, że są w stanie je utrzymać.

– Dwa…

– No.

Wrota westchnęły Odwróciłem się i śmiało wmaszerowałem w ciemne wnętrze.

– Gdzie włącznik? – szepnąłem.

Światło zaraz samo się zapali. Aleś dał popis.

Wszedłem między rzędy stalowych szaf.

Powiedzieli coś bardzo ciekawego.

– Zgadzam się. Odszukaj dział mikrobiologiczny. Na minimapie rozjarzył się sektor. Gdy do niego dotarłem, przyjrzałem się napisom na drzwiczkach: „Klebsiella species, czwarta generacja”, „Proteus species, odmiany o podwyższonej zjadliwości”, „Staphylococcus aureus lethalis”…

– Czy to nie wygląda jak zbrojownia? – spytałem.

– Tak jakby – usłyszałem głos.

Czytałem dalej: „PicoDNAvirusy”, „PicoRNAvirusy”, „Stadia beta”, „Postacie gotowe”, „Marketingowe plany zakażeń”…

– Marketing zakażeń?!

– No i, bracie, muszę to powiedzieć. Bingo! Przyłóż kciuk.

– Mam linie Ogilvy’ego?

– Postaram się.

Drzwiczki usunęły się w bok. Przyjrzałem się minidyskom. „Wykresy zakażeń wirusowych”, „Biznesplan epidemii pneumokokowych na rok 2177”, „Studia porównawcze zjadliwości modyfikowanych drobin prionowych”…

– Szkoda czasu – odezwał się Pete. – Wkładaj je po kolei do walktela. Zrobimy kopie.

Rozejrzałem się za miejscem do siedzenia. Nieopodal stało podświetlone biurko. Wsunąłem pierwszy dysk. Resztę położyłem na blacie. Pasek kopiowania, wyświetlany przed oczami, powoli wspiął się do stu procent. Włożyłem następny.

Kytes zdradzał niecierpliwość.

– Zobacz, co było na tym pierwszym! Otworzyłem plik. Ujrzałem młodą, kobiecą twarz objaśniającą wykresy:

– Jak dobrze wiemy, sezony zachorowań, podczas których znacząco wzrasta sprzedaż medykamentów, są niekontrolowalne. Jeżeli zimą średnia temperatura nie schodzi poniżej pięciu stopni Celsjusza, a takie zimy są najczęstsze, spada liczba infekcji górnych i dolnych dróg oddechowych. Mikroorganizmy, choć mają naturalną zdolność mutacji stymulowaną przez środki higieny osobistej oraz antybakteryjne i antygrzybicze preparaty czyszczące, nie utrzymują jednak tempa rozwoju, które zadowoliłoby rosnące potrzeby firmy. Dlatego mikrobiologiczne laboratorium opracowało plan emisji ściśle wyselekcjonowanych szczepów bakterii, wirusów, prionów, grzybów i nanobotów, które w istotnej mierze zwiększą popyt na preparaty z rodzaju nanopenicylin, untermakrolidów, hipercefalosporyn ósmej generacji oraz nanoleków…

Pojawił się znacznik zakończenia kopiowania. Włożyłem następny dysk i wróciłem do wykładu.

– Fakt, że wypuszczamy mikroby wyhodowane we własnych laboratoriach, daje nam przewagę nad konkurencją, ponieważ dokładnie znamy ich antybiotykowrażliwość, nie musimy badać i dociekać. Przedstawiciele terenowi są w stanie udzielić fachowej porady lekarzom. Dzięki temu wzmacniamy profesjonalną więź z preskrybentami, udowadniamy rzetelność usług dostarczając doskonałych preparatów w przystępnych cenach. Zapasy niewykorzystanych rodzin bakcyli nastrajają optymistycznie. Według wstępnych wyliczeń Pharma Nanolabs nie powinny się troszczyć o poziom sprzedaży do roku… Kolejny dysk został skopiowany. Wymieniłem krążki.

– A oto szczegóły…

– Torkil? – w głosie Kytesa było zaniepokojenie. – Zwiewaj. Zwiewaj, aż wiatr wyrwie ci włosy. Ludzie, którzy nas śledzili, zasugerowali laboratorium, by strażnicy zdjęli soczewki.

Zerwałem się na równe nogi.

– Zabierz dyski. I zasłoń twarz.

Wyciągnąłem spod pachy starego plazmowego firebirda.

– Do nikogo nie strzelaj!

– Ale do czegoś mogę?

Rany boskie!, przemknęła myśl. A jak to nie Peter? Zaufałem stalowej kukle bez twarzy! Wypadłem na korytarz. Strażnicy właśnie sięgali do oczu.

– Panie doktorze! – krzyknął O’Hara. – Chwileczkę!

Rzuciłem się do ucieczki.

– O rany! – usłyszałem za plecami. – To nie on!

– Pokaż, co z tyłu! – krzyknąłem do Kytesa. Pojawiło się małe okno. Wsunąłem lufę pod lewą rękę i oddałem dwie salwy w ściany.

Plazmowe gluty wyrwały grudy plastiku i tynku. Podniósł się kurz. Strzeliłem jeszcze kilka razy.

– Zmienili kody! – krzyknął Kytes. – Laserowa bramka!

Rozpędziłem się i przypomniałem sobie, jak kiedyś, podczas kursów aikido przeskakiwałem nad wyprostowanym mężczyzną mojego wzrostu. Potnie mi fałdy płaszcza! Wybiłem się. Koło prawego ucha usłyszałem wibrujące świśnięcie. W ścianę obok windy uderzył jakby ognisty meteoryt. Strzelają do mnie! Poły ukochanego trencza zostały po drugiej stronie bariery Dobrze, że mi butów nie przycięło. Kolejna wibracja po lewej stronie. Podłoga o niecały metr przede mną zamieniła się w miejsce wykopalisk. Przewrót nie wyszedł jak dawniej. Boleśnie otarłem grzebień łopatki i krzyż.

– Otwieraj! – krzyknąłem do Pete’a.

Odwróciłem się plecami do kierunku biegu i wypaliłem kilkanaście razy w ściany, sufit i podłogę. Ochroniarzy zasłonił biały obłok. Nie mają soczewek, więc mnie nie widzą! Upadłem na kolana i przetoczyłem się w szczelinę drzwi. Wrota zamknęły się w tej samej chwili, kiedy dwie postacie wyprysnęły z obłoku kurzu. Nie są samobójcami. Sprytne chłopaki. Niby gonią, ale nie tak gorliwie, by dać się zabić. Może jednak miałem jakieś szanse.

Rozejrzałem się. Do szybu na różnych poziomach zbliżały się czerwone pajacyki.

– Dojedziesz na sam szczyt – usłyszałem Pete’a. – Jeszcze kontroluję część ich elektroniki, ale ktoś z drugiej strony bardzo szybko się uwija. Mają dobrego programistę.

– Dzięki za pocieszenie. Nie udałoby ci się wyciąć dziury nad windą?

– Za długo. Szyb, a zwłaszcza jego szczyt, ma wzmocnioną konstrukcję. W końcu to dźwig. Spojrzałem w górę. Na dachu majaczyła robocia sylwetka.

– Widzę cię – szepnąłem. – Przyspieszyło ci serce. Roześmiał się.

– Ja też cię kocham. Strażnik przed windą nie zdjął słuchawek. Na pół sekundy przed otwarciem ogłuszę go, a ty zdziel go w szczękę. Potem w potylicę i chodu do dziury.

Napiąłem mięśnie. Odezwał się gong. Za rozsuwającymi się płaszczyznami usłyszałem gwałtowne poruszenie. Mężczyzna zaciskał dłonie na uszach. Dlaczego ludzie są tacy głupi? Hałas ma w bębenkach, a zamyka oczy Walnąłem go w twarz. Lekko się zatoczył, ale nie upadł. Przestraszyłem się. W starciu bezpośrednim miałem niewielkie szanse, o pojedynku kowbojskim nie wspominając. Spojrzał z nienawiścią. Błysnęła lufa karabinu. Wypaliłem długą serię pod nogi. Musiał się zasłonić przed płonącymi odpryskami. Wyskoczyłem w powietrze i kopnąłem go grzbietem stopy w to samo miejsce, w które uderzyłem pięścią. Tym razem głucho stęknął i upadł. Przepraszam. Mam nadzieję, że masz dobrego lekarza. Hm… do którego nie przychodzą przedstawiciele Pharma Nanolabs.

– Szybciej! – krzyczał Kytes.