Выбрать главу

– Ognia! – krzyknął David.

Kucnąłem, unikając salw. Niebieskie i czerwone smugi przeszywały pulsujący twór, nie wyrządzając mu krzywdy. Mięśnie mdlały nie od wysiłku, ale od niezrozumiałego lęku. Nieustrukturalizowana otchłań chciała wedrzeć się do środka, a ja byłem jedyną przeszkodą. Stłumiłem obezwładniający strach i rozpaczliwie przyciągnąłem skrzydło drzwi do siebie. Strzały ucichły.

– Po… móżcie – wysyczałem, usiłując przekręcić zasuwę.

Rzucili się do drzwi. Szczęknęła zapadka. Z wysiłkiem łapałem powietrze. Nie wiem, co dusiło bardziej: niedotlenienie czy przerażenie.

Staliśmy w sieni, patrząc na siebie szeroko otwartymi oczami. Widziałem, że tamtych też ogarnia panika. Musiałem ich czymś zająć. Inaczej na dźwięk walktela gotowi byli wylogować.

– Wracamy do stołu – zarządziłem. – No, ruszać się, szybciej!

– Steffi – dowodziłem – zaparzysz herbaty. David, rozpal w kominku. Gabrielle, sprawdź, czy można uruchomić holowizję. Jeśli tak, nastaw jakąś spokojną muzykę. Bez obrazu.

Młodzież ruszyła do pracy.

– Ależ szefie – odezwał się Dave. – Kominek przywaliły resztki tego… bydlęcia. To chyba bez sensu. – Rozpalaj, nie marudź.

– Ale tu jest brudno! – Posprzątaj. Dwadzieścia minut później piliśmy aromatyczny, gorący płyn, słuchaliśmy Debussy’ego i patrzyliśmy w wesoły płomień. Nastroju nie psuło nawet cielsko połyskujące stygnącymi ranami.

– No – sapnąłem usatysfakcjonowany – Niezła z nas ekipa. Steffi, przynieś wino.

Po opróżnieniu butelki cała awantura wydała się nieważna. Nawet zwłoki potwora, które pod wpływem grawitacji zaczęły się powoli zapadać, przestały robić wrażenie.

– Idę się przewietrzyć – oznajmiłem. – Nie boisz się? – spytała Steffi.

– Po kilku kieliszkach żadna bestia mi niestraszna.

Mówiłem poważnie. Alkohol jest świetnym lekiem na odwagę. Dawniej mówiło się: wypiję dla kurażu. Powietrze było cudownie lekkie. Staruszek Beethoven cierpiący na chorobę płuc z pewnością by je docenił. Przeszedłem kilka kroków w stronę niskich sosen, nakrytych szaroniebieskimi poduchami śniegu. Niemal usłyszałem słynne „tam-tam-tam-taaam” z Piątej Symfonii, zwane „pukaniem losu”, kiedy zobaczyłem trzy starsze kobiety stojące w cieniu.

– Panie… w jakiej sprawie?

Milczały. Wzrok nieskończenie powoli oswajał się z ciemnością. Coś dusiło mi krtań. Mój głos chrypiał jak odtwarzany w zwolnionym tempie:

– Panie… z sąsiedztwa?

Cisza. Jedna, blada, w chuście okrywającej czarne włosy, lekko się uśmiechnęła i wywróciła oczy, ukazując białka.

Zesztywniałem. Umysł przedzierał się przez logiczne układy jak wędrowiec ukąszony przez błotnego węża, który brnie przez bagna, tracąc z każdym krokiem czucie w drętwiejących kończynach. Powoli, pokonując paraliż, spojrzałem na śnieg. Nie widzę śladów, napłynęła myśl. Skąd przyszły te baby? Nie zapraszałem ich. Dlaczego tu są? Chciałem uciekać. Nogi przykleiły się do puszystego podłoża. Mrok jest w nich! Światło padające z kuchennego okna, które dotąd rzucało trochę luksów w otchłań nocy, nagle zadrżało i zgasło. Zalała mnie czerń. Ratunku!, wrzeszczałem w myślach, bo zdrętwiałe gardło odmówiło posłuszeństwa.

Oprzytomniałem w sieni, ryglując drzwi. Hormony stresu rozrywały szyję wybuchami pulsu. Podniosłem głowę, zacisnąłem szczęki i z całej siły wyszczerzyłem zęby Nie chciałem, żeby tamci zobaczyli mnie w takim stanie. Przed oczami wirowały niebieskie punkciki. Ich pląsy zakłócił chwiejny cień na ścianie. Twarz Davida oświetlona płomieniem świeczki przypominała mordę kłobuka.

– Cieszę się, że jesteś.

– Co się stało? – spytałem, tłumiąc drżenie.

– Świerzbołaz się osunął, zaiskrzyło i zgasło. Zdaje się, że uszkodził jakieś kable.

Przełknąłem ślinę.

– Sprawdź tu, w skrzynce – wskazałem konsolę wystającą ze ściany. – Bezpieczniki.

W wyobraźni widziałem, jak trzy mojry wchodzą po schodach. Blondyn posłusznie przesunął się w stronę drzwi, nieświadom zagrożenia.

Wtedy walnęły dokładnie w rytmie „tam-tam-tam-taaam!” Huk niemal nas przewrócił. Zastanawiałem się, czy jeszcze mają ludzką postać. Dziewczęta w salonie, oświetlone pełgającym blaskiem kominka, ściskały broń w rękach.

– Nie utrzymamy się! – wrzasnąłem. – Na górę, na schody! David! Bierz najcięższy sprzęt!

Gdy wbiegaliśmy na pierwsze stopnie, doszedł nas zgrzyt rozdzieranej stali antywłamaniowych odrzwi.

W co ja się wpakowałem?! Na piętrze rozstawiłem żeński batalion na flankach, a my z Davidem zajęliśmy pozycję na pierwszej linii.

Na schodach pojawił się czarny, połyskliwy potwór żywcem wzięty z dwudziestowiecznego dwuwymiarowego filmu pod tytułem „Obcy”, protoplasta następnych wcieleń kosmicznego szatana. Wrzeszcząc wniebogłosy, rozpruwaliśmy wijący się kadłub z rykiem czterech luf, w dymie spalonego prochu i gejzerach kwasu tryskającego z ran. Część schodów zapadła się w eksplozji kurzu. Jako drugi natarł człekokształtny, skoczny obrzydliwiec z rozszczepioną żuchwą, z której wystawały szable odyńca. Rozpoznałem w nim kolejną medialną gwiazdę, predatora. Filmowe i komiksowe wcielenia dowodziły, że był skuteczniejszy i silniejszy od Obcego. Ominął powitalną kanonadę, odbijając się od bocznej ściany i wykonując salto. W przelocie wystrzelił z naramiennego działka. Pocisk przeleciał blisko szyi Gabrielle. Zbladła. Zanim napastnik wylądował przy resztkach balustrady, cisnął włócznią w Davida. Chłopak uchylił się w ostatnim momencie. Odrzuciłem potwora rakietą z podwieszonej pod minigunem wyrzutni. Impet cielska pchanego przez pocisk rozbił całą ścianę. Z grzmotem osunęła się część dachu. Trup predatora spoczął wśród połamanych sosen.

Wycofaliśmy się w głąb korytarza. Owionął nas mroźny wiatr. Gwiazdy w prześwicie wyglądały jak z innej galaktyki. Przysłonił je złowrogi kształt zmiennokształtnego bohatera holokina lat pięćdziesiątych dwudziestego drugiego wieku. Tylko jemu udało się osiągnąć poziom charyzmy poprzedników. Dziesiątki szczęk cięły powietrze, a wężowaty tułów miotał się niczym bicz w ręce wprawnego tresera, zanim uspokoiliśmy go granatami z bazooki i ostatnią rakietą, jaka mi pozostała.

Skryliśmy się w jednej sypialni. Pozostałe pomieszczenia były odcięte bądź zrujnowane. Zapadła cisza. Ognie z luf nie rozświetlały już ciemności Świeczki gdzieś zgubiliśmy.

– Gabrielle, Steffi – w mroku mój głos brzmiał dziwnie głucho. – Sprawdźcie, ale ostrożnie, czy przy waszych karabinach nie ma zamontowanych lamp.

Usłyszeliśmy cichutki pisk. Na podłodze pojawiła się czerwona kropka.

– To chyba nie to – odezwała się brunetka. – Niby światło – próbował żartować David. Oślepiła nas najprawdziwsza biała poświata z reflektora pod bronią Steffi. Odetchnąłem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. W ścianie widniały drzwi do drugiej sypialni.

– Chyba na noc będziemy mogli się rozdzielić – odezwał się blondyn.

Czyżby po tym wszystkim chodziły mu po głowie kosmate myśli?

– Steffi, poświeć – podniósł się. – Sprawdzę. Zniknął w kręgu światła. Za chwilę się wychylił. – Chodź, Gabrielle. Jest duże łóżko i biotusz.

Zgodnie z ogólnie przyjętą dynamiką gier, czekała nas mała przerwa. Twórcy nie mogli przesadzić z maltretowaniem graczy, bo zła fama zniszczyłaby popyt. Więc mogliśmy odpocząć.

Umyliśmy się, Steffi zgasiła lampę i zalała nas czerń przekłuta kilkoma punktami gwiazd, widocznymi przez ręcznie tkane firanki. Stałem przy oknie i nie mogłem się zdecydować, co dalej, gdy nagle poczułem, jak dziewczyna się do mnie przytula. Uwielbiam kobiety obdarzone instynktem bliskości. Wyłączyłem myślenie i słuchając ciała, wczołgałem się za nią do jaskini pod kołdrą. Mógłbym tam spędzić tysiąc lat.

Ze słodkiej drzemki wyrwało mnie światło. Otworzyłem oczy Głowa Steffi spoczywała na mojej piersi, a jej ciepła dłoń wciąż dotykała nadbrzusza. Za oknem coś błyszczało, jakby zorza polarna. Przyjrzałem się dokładniej i rozpoznałem eteryczny zarys postaci. Poltergeist! Zerwałem się, budząc kochankę. Chwyciliśmy broń. Latarka rozświetliła ciemności.

– David! Gabrielle! – pisnęła rudowłosa.

Kątem oka dostrzegłem poświatę, sączącą się przez szparę pod drzwiami prowadzącymi na korytarz. Była wszędzie! David i Gabrielle wpadli z rozwichrzonymi włosami. Zielona aura rozświetlała ich sypialnię. Zaryglowałem drzwi.