Tafle drzwi błysnęły popchnięte przez nowego gościa. Harry Norman! Oczywiście ten zdeklarowany kawaler też tu się żywił.
– Torkil! Ty stegozaurze!
Wstałem i poddałem się torturze miażdżenia żeber. Otarł się o mój policzek niegolonym zarostem. Usiadł i zamówił pierogi.
– Zachciało się papu staremu graczowi? – pytał, pałaszując danie.
– Po miesiącu…
Potrząsnął blond kudłami. W wesołych oczach odbijały się wieżyce miasta.
– Te gry cię zabiją. Trzeba żyć!
– Próbuję, kochany, zastanawiam się tylko, gdzie? Dziarsko dziabnął widelcem w ciasto.
– Znasz mnie. Lubię światy, ale zoenetem zostanę dopiero, jak się zestarzeję. Jeśli będzie mnie stać. Po chwili jego talerz był pusty.
– Chodź, przejdziemy się – zaproponowałem.
– Odzwyczailiśmy się od dreptania? – zarechotał. – Odwal się.
Na zewnątrz zrobiło się gwarno. Dzieci pędziły do szkoły, kobiety zaglądały do sklepów, w restauracjach i kawiarniach pojawili się konsumenci. Ich widok wywołał w pamięci Brahmę. Nawet powietrze podobnie pachniało. Poczułem silne szturchnięcie. Spojrzałem zły na blondyna. Wskazywał wzrokiem idące deptakiem dwa motomby, jeden męski, drugi żeński. Najtańsze modele, Oscary. „Mężczyzna” obejmował „kobietę” w talii. Oglądały się za nimi dziesiątki zdziwionych oczu. Połyskujące chromowaną stalą androidy zdawały się nie zwracać na gapiów uwagi.
– Popisują się – stwierdził Norman.
Chłonąłem widok, zdając sobie sprawę, że za kilka lat nie będzie niczym niecodziennym. Coraz więcej zoenetów przebąkiwało o przenosinach z nieruchomych netombów do nowocześniejszych nośników.
– Są jak kosmonauci na obcej planecie: też w skafandrach, niczego nie zjedzą, nie poczują zapachu… Czy pewnego dnia będę się tak przechadzał z Anną?
Przysłowie mówi, że nieszczęścia chodzą parami. Mnie też tak się zdawało, póki nie usłyszałem pukania do drzwi. Rzadko przyjmuję gości. Ostatnio był tu Harry, chyba ze trzy lata temu. Zjawił się też Peter „Crash” Kytes w zbroi motomba. Aha, i w grze Otchłań, choć wirtualnie, pojawili się Norman, diabeł imieniem Lirot oraz piękna Pauline Eim. Tym razem gamedekini postanowiła wpaść naprawdę.
– No co? – przecisnęła się obok mnie w progu. – Rewizyta!
Jeszcze pod wrażeniem dotyku sprężystych piersi, które otarły się o mój tors, starałem się zrozumieć jej wypowiedź. Prawda. Byłem u niej dwa razy: gdy rozgryzałem sprawę wielebnego Raymonda Hallowaya i po szalonym rajdzie w ramionach opancerzonego „Crasha”. Dlaczego akurat teraz? Powlokłem się za nią do salonu.
– Ładnie tu – usadowiła się w fotelu. – Poproszę drinka.
– Słomkowego, pomarańczowego czy fosforyzującego? – spytałem przez ramię.
– Pierwszy to żubrówka z sokiem jabłkowym – zgadywała – ostatni pewnie gin z tonikiem, a to środkowe? Campari z wyciśniętą pomarańczą? Przytaknąłem.
– W takim razie żaden z nich. Przezroczysty na skałach.
– Martini z lodem?
– Dodaj kroplę wódki.
– Uu. Jest… – zerknąłem na chronometr – dwunasta. Tak wcześnie?
– A co to? Drobnomieszczańskie przesądy?
Miała rację. Sam uważałem je za niedorzeczne. Nalałem i sobie. Zlustrowałem swoje ubranie. Na szczęście było czyste. Dobrze, że zjadłem. Inaczej nie mógłbym pić, a z ust jechałoby mi środkiem odkażającym.
Kiedy w żołądku, a potem w głowie zrobiło się ciepło i przyjemnie, uznałem, że wizyta gamedekini to wcale dobry pomysł. Na stole skrzyło się szkło, z głośników płynęła kołysząca muzyka.
– Pauline – odezwałem się, nalewając płyny – jak to jest być kobietą?
– Chodzi ci o menstruację, orgazm i te sprawy? – wyciągnęła rękę po alkohol.
Była jak zwykle nienagannie ubrana: oczywiście mini, oczywiście kabaretki, biała bluzka z żabotem i czarne włosy upięte w kok. Typ Hiszpanki. Może nie mój ulubiony, ale z pewnością miły dla oka.
– Nie, w zasadzie o bycie jako takie – odparłem po chwili. – Wolałabyś być czy nie być?
– Kobietą? Co za pytanie. Oczywiście, że być! – A wirtualnie? Chciałabyś żyć jak zoenetka?
– Mam to w planach. Jeśli zamierzasz zaprosić mnie do łóżka, informuję, że takie tematy raczej nie działają pobudzająco.
Nie zdołałem ukryć zaskoczenia. Poruszyłem się jakoś niezgrabnie i rzuciłem jej głupie spojrzenie. Udała, że nie widzi.
– Jeśli chodzi o zoenectwo – podjęła – wystarczająco dużo kłopotów mam z Kononem.
– Smyk się buntuje?
– Jak cholera. Marudzi, że Brahma jest nudny. Otrząsnęła się. Poprawiła włosy. Wiedziała, że przy tym ruchu okrąglej ą piersi.
– Wracając do tematu, może zrobiłbyś trochę głośniej? – wskazała na spikery.
Do jakiego tematu?! Stanąłem przy klawiaturze i pokręciłem kółkiem. Głośniki nasiliły masaż klatki piersiowej miękkimi basami. Zapatrzyłem się na panoramę Warsaw City Mam roztrojenie jaźni. Jedna kobieta tam, w Rajskiej Plaży, duch, cyfrowa, choć w dotyku jak aksamit. Druga też tam, rudowłose wcielenie realnej nieznajomej. Trzecia tu. Organika. Jelita w środku. Jak się nie umyje, to śmierdzi. Tyle że teraz i na ogół jest bardzo czysta… Przypomniałem sobie wyuzdany seks z Twisted & Perverted, który prawdopodobnie odbyłem właśnie z nią, choć oficjalnie nigdy tego nie potwierdziła. Wyzwolona…
– Tak dawno nie robiłam tego na żywo, że postanowiłam odświeżyć wrażenia.
Odwróciłem się. Rozpinała bluzkę. I tak niezaprzeczalnie żywa…
Seksuolodzy twierdzą, że najprzyjemniejszą częścią aktu nie jest szczytowanie, lecz immisja. Zgadzam się z nimi, zwłaszcza gdy opierasz podbrzusze o niewiarygodnie sprężystą pupę.
Plecy jak najpiękniejsze skrzypce. Ja w niej. W tym miejscu łączyliśmy się, jednoczyliśmy, stapialiśmy. Właśnie tam byłem kobietą. Wsuwanie i wysuwanie symbolizowało oddalanie i łączenie tego, co męskie i żeńskie. Mogłem się oświadczyć, wyznać dozgonną miłość, zgodzić na wszystko. Jęczałem i kląłem. Chichotała. Musiał ją bawić sprzęg przekleństw i nabożnej czci, jaką oddawałem jej ciału. Gdyby tylko wiedziała, co w niej widzę… Odwróciła się na wznak. Spojrzałem na cudowny wykrój brzucha i pogalopowałem w wir spełnienia.
Leżeliśmy obok siebie. Przed oczami wirowały miraże, które się ukazały podczas zbliżenia: wielomasztowe jachty o niebotycznych rufach i bukszprytach wysuniętych daleko w przód, porty morskie, Arabowie w ozdobnych turbanach…
– O czym myślisz?
– O wizjach, jakie miałem…
– Miałeś wizje?!
– Gdy człowiek obcuje z dziełem sztuki…
Roześmiała się.
– Głupi jesteś.
Po co mi ta Anna? Źle mi z Pauline?
– Masz przekaz, masz przekaz – odezwał się alt komputera, a ja, powodowany głupim odruchem, wyciągnąłem rękę do pilota.
– Witaj, Torkilu – na ekranie widniała anielska twarzyczka Steffi w koronie płomiennych włosów. Przełknąłem ślinę.
– Zgodnie z twoją prośbą dzwonię, ale że bardzo się denerwuję, postanowiłam nagrać wypowiedź i po prostu ją przesłać. W ten sposób jakoś sobie poradzę ze stresem i nie powiem niczego głupiego…
Kątem oka dostrzegłem sztywną twarz gamedekini. – Wiesz, gdy wczoraj rozmawialiśmy, ta Anna powiedziała, że jesteście w miejscu dla zakochanych, to mnie bardzo zasmuciło… – zagryzła wargi.
Eim chciała zagryźć mnie. Tak mi się przynajmniej zdawało. Steffi odetchnęła.
– Jak widzisz, kolor włosów pozostał ten sam, jak prosiłeś. Twój wzrok na końcu rozmowy podtrzymał mnie na duchu. Mam nadzieję, że się nie pomyliłam. – Spojrzała melancholijnie. – Odezwij się do mnie. Trochę… – przekrzywiła głowę – tęsknię.
Przekaz dobiegł końca. Gamedekini wyskoczyła z pościeli i zaczęła się ubierać.
– Bierzesz się za nieletnie?
Namawianie, żeby została, nie miało sensu.
– Przecież wiesz, że równie dobrze może być staruszką – zripostowałem.
– Widzę, że to dziecko. Po latach spędzonych w światach człowiek wyczuwa takie rzeczy. Ile ma wiosen?
Naciągnęła pończochy.
– Skończyła osiemnaście…
– No to masz szczęście. Miło z nią było? – poprawiała biozłącza na spódniczce.