– A pan by powiedział? – spytałem.
Zmarszczył brwi. Uśmiechnął się i ledwo dostrzegalnie kiwnął głową.
– Dziękuję bardzo – wyciągnął rękę. – No tak… – zamyślił się – zdaje się, że to wszystko?
– Niezupełnie – skrzywiłem się i wyjąłem z teczki bukiet róż. – Mam tu jeszcze jedną sprawę do załatwienia…
3. Zawodowiec
Jedna z moich najdziwniejszych przygód zaczęła się wietrznego październikowego poranka. Za oknami siąpił napastliwy deszcz, muzyka sącząca się ze spikerów była krzykliwa i głupawa, a gabinet tonął w szarych cieniach wywołujących rozdrażnienie. Podczas takiej pogody człowiek ni to marznie, ni się poci, klimatyzacja głupieje, podobnie zresztą jak autoluksy, które niespodziewanie zapalają się, by zaraz zgasnąć. Tonąłem we frustracji i zaczynałem się zastanawiać, którą otworzyć butelkę: Jacka Danielsa czy Johnny Walkera. Zziębnięte kolana cicho wołały, bym je przykrył nanopledem, lecz zbyt zdrętwiałem, żeby wyciągnąć rękę. W końcu, zdesperowany, podszedłem do barku. Nagle rozległ się cichy gong poczty. Właśnie zrywałem plomby z Danielsa. Nie odstawiłem butelki: nalałem ukochany płyn w kryształową szklaneczkę i wysączyłem mały łyczek. Jestem uratowany, pomyślałem z ulgą.
Zerknąłem na ekran.
Panie Aymore, jeśli chce Pan zarobić konkretne pieniądze, zapraszam do siebie jutro, godzina 10.00.
Przekaz był anonimowy, ale podano adres. Willanou? Luksusowa dzielnica. Kocham konkretne pieniądze i tajemnicze anonimy.
Willanou to obszar potentatów: zamczyska, hacjendy siedliska i… graville, ostatni krzyk mody. Mój zleceniodawca mieszkał właśnie w latającym domu. Błyszczące płaszczyzny skośnych elewacji zdradzały, że gmach uruchomiony został niedawno. Taksówka zaparkowała przy rampie. Wręczyłem kierowcy kartę i czekając na dokonanie transakcji, obserwowałem siedzibę. Liczne detale ukształtowano zgodnie z trendem neoartdecor: płaskorzeźby naśladujące meksykańskie i azteckie motywy rzygacze wystawiające kwadratowe pyski poza zarys ścian, futryny okien i drzwi – wszystko stapiało się w spójny artystycznie obraz stylizowanego ośmiościanu.
Odebrałem plastik i wyszedłem na platformę przed wejściem. Powietrze wypełniał zapach lawendy i jaśminu. Pyszniący się pod domem ogród miał, jak się domyśliłem, oddzielny system pogodowy. Jaśmin w październiku? Niektórym to się powodzi… Na misternie zdobionych drzwiach zapaliła się zielona kontrolka, po czym płaszczyzna z westchnieniem odsunęła się w bok. Wnętrze było zadymione i ciemne. Woń przywodziła na myśl wschodnie kadzidełka. Trafiłem do jakiegoś g~uru? Nie lubię fanatyków. Zza sinych kłębów wychynął pomarszczony, łysy mężczyzna, którego czaszkę pokrywały liczne plamy przebarwień. Pod zapadniętymi oczami obwisały zielone skórzaste worki. Nie wyglądał dobrze.
– Torkil Aymore… – wydukałem.
– Wiem, niech pan wchodzi.
Wskazał przejście do salonu. Ruchy miał zaskakująco energiczne. Usiedliśmy naprzeciwko siebie w biofotelach. Ze wszystkich sił starałem się nie myśleć, ile kosztowały Zaparzył kawę i podał mi filiżankę. Zaciągnąłem się podniecającym i zniewalającym aromatem. Pomyślałem, że za paczkę takiego brązowego proszku zrobię wszystko. Sam pił wodę. Dostrzegł moje zdziwione spojrzenie.
– Szkodzi mi.
Rozejrzał się po podłodze, jakby szukał zgubionego wątku. W ciszy słychać było miękki syk tlącego się kadzidła.
– Nie wie pan, kim jestem? – głos miał jedwabisty i w jakiś niepojęty sposób podobny do wszechobecnego dymu.
– Wysłał pan anonim…
– Nie doszedł pan po adresie?
– Skoro pan nie życzył sobie, bym znał jego tożsamość…
Zerknął spod brwi. W oczach błysnęło zaskoczenie.
– Mówi pan prawdę. Zastanawiające… Nie korciło pana?
– W tym przypadku prawda ma tylko jeden wymiar – wypaliłem.
Co dokładnie miałem na myśli? Chyba atmosfera wnętrza pobudziła we mnie filozoficzny nastrój.
Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Bezbarwne usta lekko obwisały.
– Nazywam się Peter Kytes.
Podskoczyłem. Biofotel zareagował wzmożonym masażem.
– Peter „Crash” Kytes? – spytałem na wdechu. Skinął głową. Przytknąłem palce do skroni, żeby pozbierać myśli. Jeden z najsłynniejszych zawodowych graczy. Legendarny „Crash” z drużyny Bezbolesnych. Jako jedyny w historii świata Goodabads w jedenastu kolejnych meczach przyłożył pieczęć. Zawodnik, który pobił rekord skali bólu. Miałem sto pytań, lecz czułem, że powinienem uważać na każde słowo.
– Pan milczy – stwierdził z zadowoleniem. Miałem wrażenie, że czyta w myślach. – To dobrze o panu świadczy – Martwe wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Zęby z pewnością miał sztuczne. – Widzę, że nie myliłem się co do wyboru. Smakuje panu kawa? – Obłędna.
– Dostanie pan całą paczkę. Mnie i tak się nie przyda. Usłyszałem anielskie chóry Zakaszlał. Po chwili zrozumiałem, że to śmiech.
– Ogląda pan rozgrywki Goodabads? – zapytał.
– Absolutnie – przytaknąłem gorliwie. Wygłupiłem się jak uczniak. Trochę godności, Torkil. – Bardzo je lubię – dodałem, starając się zmienić ton i postawę. Bez powodzenia.
– Czyli zna pan reguły? – Naturalnie.
– Grał pan kiedyś?
– W Goodabads? Dawno temu. Więcej w podobne: Keep Champions, Crying Guns…
Zamyślił się.
– Taak… Sprawdzałem pana wyniki.
A więc warto było oprzeć się pokusie konfabulacji. – Jak na dość krótki klanowy staż był pan niezły. – Dziękuję.
– Dobrze – podniósł ton, prostując się. – Wystarczy tych pogaduszek. Panie Aymore… – znów spojrzał w podłogę. – Jestem chorym człowiekiem. – Przerwał. – Lekarz oznajmił, że nie powinienem już grać. Moje ciało… mogłoby tego nie przeżyć.
Miałem wrażenie, że znajduję się w tajemniczej krypcie i rozmawiam z przedziwnym gnomem. To pewnie przez ten dym.
– Co pan ma na myśli?
Maskowatą twarz wykrzywił grymas zniecierpliwienia.
– Gram od dziesiątków lat. Zaczynałem, gdy pana na świecie nie było. Nie było też gamepilli. Braliśmy inne specyfiki, niezbyt zdrowe… – ciemne oczy matowo połyskiwały – …trochę mnie… popsuły A teraz – podniósł głowę – nawet teraz przeciągam strunę i siedzę w sieci za długo… Zna się pan trochę na farmakologii? – Worki pod jego oczami wydały mi się większe i bardziej zielone niż na początku. – Jeśli człowiek przesadzi sto razy, a ja – zakaszlał – robiłem to częściej, organizm zaczyna z gamepillem rywalizować. – Zauważył moje zdziwienie. – Zastanawiał się pan kiedyś, czym jest ten proch? Substancją chemiczną? Blokerem? Nie, proszę pana, nie byłby tak drogi. Jedna kapsułka zwiera kilkadziesiąt miliardów nanobotów. Pieprzone minirobociki. Część z nich wmontowała się we mnie na stałe. Normalnie impulsy synaptyczne je wyłączają. Ale… – potarł kark. Zauważyłem, że dłonie, podobnie jak skóra głowy, pokryte są ciemnymi plamami. – W moim przypadku część zmutowała. Jestem permanentnie struty. Poddaję się mikrodializom.
Przez kilka chwil trawiłem usłyszane informacje, zanim przerwałem ciszę:
– Dlaczego pan mi o tym mówi?
Machnął ręką, jakby dodając sobie odwagi.
– Za miesiąc mam ostatni mecz. Ostatni w tym sezonie. Pewno pan wie.
Oczywiście wiedziałem. W kanałach informacyjnych od dawna zapowiadano sensacyjne spotkanie Bezbolesnych ze Sprawiedliwymi. Media przewidywały kolejne zwycięstwo drużyny „Crasha”.
– Pan mnie zastąpi.
Zbladłem. Otworzyłem usta, żeby zaoponować, Wyciągnął rękę w uspokajającym geście.
– Wiem – wychrypiał. – Nielegalne, nie uda się panu mnie podrobić, nie jest pan odporny na ból. To chciał pan powiedzieć?
Przełknąłem ślinę i przytaknąłem.
– Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, wszystko zabezpieczyłem, względem drugiego i trzeciego… nauczę pana. – Zmarszczył się. – I skończmy już z tym „panowaniem”. Mów mi Pete.
– Ale…
– Sto tysięcy.
Musiałem chyba zrobić głupią minę.
– Miewasz czkawkę? – spytał podczas pierwszej sesji, rankiem następnego dnia.