Выбрать главу

– Chyba jak każdy?

– Umiesz ją opanować?

– Filiżanka herbaty, woda, wstrzymanie powietrza…

Zachichotał.

– Pytam, czy potrafisz ją zlikwidować siłą woli. Zbaraniałem.

– A po co mi to? Spojrzał surowo.

– Wiesz, czym jest ból na poziomie dwudziestu w skali Hammerfielda?

Zamarłem. Właśnie tyle wytrzymywał jako jedyny w Goodabads. Haczykiem w grze była nie tylko biegłość w posługiwaniu się czarami czy umiejętność taktycznej współpracy. Goodabads była popularna, bo trafień nie odnotowywano jako punktów, lecz sprawiały fizyczny ból. Dlatego Bezbolesnych i Sprawiedliwych obdarzano wyjątkową estymą. Byli bohaterami. Im więcej otrzymywali trafień, tym większą znosili udrękę. Sami decydowali, w którym momencie odpaść z rozgrywki. Dziesięć H odpowiadało doznaniom kolki nerkowej, piętnaście – operacji chirurgicznej na żywo. Osiemnastkę wytrzymywali nieliczni przez kilkanaście sekund. Do dwudziestki nikt się nawet nie zbliżył. Oprócz „Crasha”.

– Nie wiem – odparłem.

Nachylił się nade mną. Jego cera z bliska wyglądała gorzej niż powierzchnia księżyca.

– Zdradzić ci moją tajemnicę? – wyszeptał. – Ja też nie wiem.

Powstrzymał gestem pytania.

– Najpierw czkawka – podał mi kawał chleba. – Jedz.

Ugryzłem wielki kawał. – Dalej – ponaglał.

Posłusznie pakowałem pieczywo do ust. Było czerstwe i kruche. Z trudem je przeżuwałem, starając się przełykać największe kęsy. Nie musiałem długo czekać. Nagle oczy wyszły mi z orbit, przełyk rozdarł ostry ból, a przepona skurczyła się w gwałtownym spazmie.

– Brawo – zakaszlał. – Uspokój się.

Rozgryzłem resztki i przełknąłem. Wyprostowałem plecy i postarałem się przybrać wyraz twarzy opanowanego faceta. Podskakującego faceta.

– Teraz zlokalizuj miejsce skurczów.

Zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie przeponę targaną cyklicznymi wstrząsami i przechodzący przez nią przełyk.

– Widzisz?

– Yhm – przytaknąłem. – Hyk!

– Teraz powiedz sobie tak: czkawka? Proszę bardzo! Chcę czknąć? Ależ proszę! Już teraz? No? Proszę! Zapraszam!

Otworzyłem oczy, czknąłem i zacząłem się śmiać. Nie podzielał mojej wesołości.

– Zrób to – nakazał.

Zamknąłem oczy Czkawka?, pomyślałem. No dalej! Chce mi się czknąć? Proszę bardzo! Czknąłem. Nie ustępowałem. Jeszcze raz wyobraziłem sobie miejsce skurczów. Zachęciłem je do spazmu. O dziwo poczułem ulgę i jakby rozluźnienie.

– Dobrze! – krzyknął. Naprawdę podejrzewałem go o telepatię. – Teraz delikatny wdech! Nie za szybko!

Poruszyłem piersią. Czknąłem.

– Nie rozpraszaj się! – napomniał. – Oddychaj, ale cały czas przyzwalaj na czkawkę.

Skupiłem się. Jeszcze raz rozluźniłem przeponę. Poszło łatwiej. Nie odrywając uwagi od mięśnia wykonałem kontrolowany wdech. I wydech. Wyraźnie czułem, jak skurczowe pogotowie rozprasza się i ulatuje. Wdech i wydech. Czkawka? Zapraszam! No? Zapraszam! Wdech i wydech.

– Gratuluję! – twarz gnoma rozjaśnił szczery uśmiech. – Udało się za pierwszym razem! Będą z ciebie ludzie!

– W życiu nie przypuszczałem, że można to zrobić w ten sposób!

Odwiedzałem Pete’a rano, a wracałem późnymi wieczorami. Przerabiałem dziesiątki układów palców, gestów rąk i fraz odpowiedzialnych za rzucanie czarów ofensywnych, defensywnych i wspomagających; oglądałem transmisje z meczów, ucząc się rozpoznawania przed czasem, jakie zaklęcie rzuci przeciwnik, wkuwałem, która magia jest najskuteczniejsza w których sytuacjach, oswajałem się z czkawką, „zapraszałem” ból podczas ćwiczeń ze stymulatorem i… uczyłem się latać. Bezboleśni to skrzydlate demony Sprawiedliwi są aniołami. Mecz, w którym zgodziłem się wziąć udział, miał się rozgrywać w Siódmym Niebie, ostatnim bastionie Sprawiedliwych. Jeśli udałoby się przyłożyć pieczęć w ich twierdzy oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo diabłów – najwyżej cenione i najhojniej opłacane. Pete kazał mi ruszać ramionami w każdej sytuacji: gdy stałem, siedziałem, chodziłem czy spałem. Po dwóch dobach treningu miałem takie zakwasy, że nie było mowy o ruszaniu ramionami, a nawet szyją. Mimo protestów nie pozwolił mi brać leków przeciwzapalnych i przeciwbólowych. Zamiast tego miałem powtarzać: „Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją”, do obrzydzenia.

Po dziesięciu dniach zarządziliśmy pierwszy test offline. Weszliśmy w portal, który przywitał nas płonącym napisem: „No pain – no gain”. Pete nakazał mi włożyć specjalnie spreparowanego skina: moja twarz stawała się jego twarzą, a mój głos jego głosem. Pasował idealnie. Uzbroiłem się w trójząb ozdobiony motywami piekielnych scen. Oręż czempiona. Wszedłem w bramę i wyłoniłem się na sprężystej, białej chmurze. Naprzeciwko unosił się Pete. Chociaż zachowuję dystans w stosunku do wszelkich religii, widok skrzydlatego archanioła w lśniącej zbroi, dzierżącego wężowaty miecz, wywołał we mnie bogobojny lęk.

– To jest Siódme Niebo – wyjaśnił. – Włącz mapę. Wykonałem polecenie. Na obraz nałożyła się trójwymiarowa projekcja.

– Widzisz moją twierdzę?

– Tak.

– A swoją?

– Oczywiście.

– Zrobimy mecz jeden na jednego. Przyłożenie pieczęci oznacza wygraną.

– Zgoda.

Uruchomiłem procedurę autostartu.

– Sprawiedliwy Pete kontra Bezbolesny Torkil – odezwał się niebiański bas. – Odliczanie do meczu: trzy dwa, jeden, teraz!

Zmaterializowałem się przy swojej warowni. Włączyłem mapę. Przez chwilę był za daleko, by go dostrzec. Potem zobaczyłem, jak pędzi skośnie w dół, lekko trawersując w lewo, by uniknąć frontalnych strzałów. Odbiłem się od chmury i wzleciałem w powietrze. Niebo miało nierealny turkusowy odcień. Przypomniałem sobie podstawowe układy rąk i zaklęcia. Ulokowałem trójząb w pochwie. Poprawiłem kontrast celownika. Szybowanie szło mi zupełnie nieźle. Torkil, Torkil, ty zbóju, dobry jesteś. Zerknąłem na mapę. Pete wszedł w zasięg czarów.

– II-sai-siaa! – wykrzyknąłem, układając palce w znak ognia. Płonąca kula pomknęła w miejsce, w którym za moment miał się znaleźć. Wykonałem salto, tak jak mnie uczył. Obok przemknął deszcz lodowych iskier.

– Nieźle!

Drobna sylwetka Pete’a mknęła między chmurami. Przybliżyłem obraz. Ledwo mogłem go utrzymać w celowniku. Zapomniałem o skrzydłach. Zacząłem spadać. Wznowiłem falowanie ramionami. Rozejrzałem się. Musiał się ukryć za którymś z obłoków. Włączyłem mapę. Wtedy zaatakował. Wyprysnął zza puszystych kłębów i zbliżał się ciasnym łukiem. „Zamieć” – rozpoznałem początek sekwencji i pospiesznie wykonałem kontrę… ułamek sekundy za późno. Targnął mną mroźny huragan i porwał w powietrzny wir. Powstrzymałem się od krzyku. Przed oczami rozwinęła się czerwona taśma skali Hammerfielda i stanęła na trójce. Pete zataczał wiraż, szykując się do drugiego uderzenia. Wyjąłem trójząb. Oprócz zwykłego celownika rozjarzył się wskaźnik inercyjny podpowiadający, w którym kierunku mam rzucać. Cisnąłem z całą mocą. Kytes wykonał zgrabny unik i zaczął przebierać palcami. W prawym górnym rogu rozbłysnął licznik odmierzający czas, po którym broń ponownie zmaterializuje się w mojej pochwie. Nie zgadywałem, jaki czar szykuje oponent. Zanurkowałem.

– Dobrze! – krzyknął.

Za plecami usłyszałem skowyt śnieżnych psów. Przemknęły obok.

Odetchnąłem i zerknąłem na mapę. Zbyt blisko mojego bastionu. Zdaje się, że Pete też to zauważył, bo zaczął się ode mnie oddalać. Rzuciłem się w pogoń.

– II-ja-harm! – wykrzyknąłem i splotłem palce w symbol lawy.

Gorący strumień przeciął powietrze. Szkarłatna struga otarła się o jego ramię.

Nad anielską sylwetką dostrzegłem taśmę bólu. Wskazywała jedynkę. Sukces, psiamać, sukces. Sprawiedliwy ślizgał się w powietrzu z niewiarygodną zwinnością. Trafienie graniczyło z cudem. Przypomniałem sobie o czarach wspomagających.

– Ija-sai-geno! – wrzasnąłem, układając dłonie w kształt przyspieszenia. Krew odpłynęła do stóp, dopadł mnie trójkowy ból. Ból to tylko informacja, ból to tylko informacja. Zbliżyłem się do „Crasha” na odległość dwudziestu metrów. Kamienie fortecy rzucały cień na jego błękitną karacenę.