— Wolałbym Bob, żebyś nie używał terminów psychiatrycznych.
— Ale rozumiesz, o co mi chodzi. Zdawałem sobie sprawę, że czas upływa. Im dłużej pracowałem w kopalni, tym trudniej było mi się z niej wyrwać. Nic lepszego jednak się nie trafiało. Były też i inne sprawy, które mnie tam trzymały. Moja dziewczyna Sylwia. Matka, kiedy jeszcze żyła. Przyjaciele. A nawet rozrywki. Chociażby szybownictwo. Wspaniale jest znaleźć się ponad wzgórzami, a z dostatecznie dużej wysokości Wyoming nie wygląda wcale tak źle i nie czuć prawie smrodu ropy.
— Wspomniałeś o Sylwii. Dobrze się rozumieliście?
Zawahałem się masując brzuch. Tkwiło tam prawie pół metra nowych jelit. Kosztowały majątek i czasami miałem wrażenie, że poprzedni właściciel domaga się ich z powrotem. Kim on mógł być? Czy też ona? Jak umarł? I czy rzeczywiście umarł? A może też żyje w takiej biedzie, że sprzedaje kawałki swego ciała, podobno robią tak piękne dziewczyny z kształtnymi piersiami lub uszami.
— Bob, czy łatwo nawiązywałeś znajomości z kobietami?
— Teraz tak.
— Nie chodzi mi o teraz. Wspominałeś — jak mi się wydaje — że jako dziecko z trudem zawierałeś przyjaźnie.
— A kto je wtedy łatwo zawiera?
— Jeżeli dobrze rozumiem pytanie, Robbie, to chciałbyś wiedzieć, czy pamięta się dzieciństwo jako doskonale szczęśliwe i łatwe doświadczenie. Oczywiście odpowiedź brzmi „nie”. Ale są ludzie, którzy bardziej od innych przenoszą konsekwencje dzieciństwa na swoje dorosłe życie.
— Aha. Sięgając myślą w przeszłość sądzę, że trochę się jednak bałem mojej grupy rówieśniczej — och, przepraszam cię, Sigfrid, chciałem powiedzieć „innych dzieci”. Znały się wszystkie. Bezustannie miały swoje sekrety. Wspólne zabawy. Zainteresowania. A ja byłem sam.
— Czy jesteś jedynakiem, Robbie?
— Wiesz dobrze, że tak. Właśnie, może to dlatego. Oboje rodzice pracowali, i nie lubili, gdy bawiłem się w pobliżu kopalni. Mówili, że to niebezpieczne. Tam rzeczywiście nie było bezpiecznie dla dzieci. Mogłeś się skaleczyć przy maszynach, mogła cię zasypać hałda, mogłeś się otruć gazem. Dużo więc przebywałem w domu, oglądałem filmy, słuchałem kaset, i jadłem. Byłem grubym dzieckiem. Uwielbiałem rzeczy pełne skrobi i cukru, z dużą ilością kalorii. Rodzice rozpieszczali mnie kupując więcej jedzenia niż trzeba.
Nadal lubię być rozpieszczany. Teraz jem lepsze rzeczy, nie tak tuczące, ale też i tysiąc razy droższe. Na przykład prawdziwy kawior. Nawet często. Otrzymujemy go z akwarium w Galveston. Piję prawdziwego szampana i jem masło… — Pamiętam, jak leżałem w łóżeczku — mówię. — Musiałem być bardzo mały, miałem może ze trzy lata. Bawiłem się z misiem gadułą. Kładłem go obok siebie, on opowiadał mi historyjki, a ja kłułem go ołówkiem i próbowałem oberwać uszy. Uwielbiałem takie zabawy, Sigfrid.
Przerywam, a Sigfrid natychmiast podejmuje temat na nowo. — Dlaczego płaczesz, Robbie?
— Nie wiem -wrzeszczę, a łzy spływają mi po twarzy. Spoglądam na zegarek: zielone cyferki skaczą i zamazują się w zamglonych przez płacz oczach. — Ojej — zagaduję go siadając na materacu, łzy wciąż płyną mi po twarzy, choć już nie tak obficie. — Muszę już iść. Umówiłem się. Na imię ma Tania. Piękna dziewczyna. Jak marzenie. Uwielbia Mendelsohna i róże. Chciałbym jej kupić kilka tych pięknych ciemnoniebieskich kwiatów, które pasują do jej oczu.
— Rób, zostało nam jeszcze prawie dziesięć minut.
— Wynagrodzimy sobie to następnym razem. — Wiem, że to niemożliwe, dodaję więc szybko: — Potrzebuję skorzystać z toalety.
— Czy chcesz wydalić swoje uczucia?
— Nie bądź taki mądry. Wiem, co chcesz powiedzieć. Wygląda to na typowy mechanizm przemieszczenia.
— Rób!
— W porządku. Myślisz, że się wycofuję? Ale ja naprawdę muszę już iść. Najpierw do toalety. A potem do kwiaciarni. Tania to coś ekstra.
Jest wspaniała. Nie chodzi mi teraz o seks, choć i w tym jest niezła. Potrafi z… Potrafi…
— Rób! Co chciałeś powiedzieć?
Wciągam powietrze i udaje mi się wykrztusić: — Jest cudowna w miłości francuskiej.
— Rób?
Rozpoznaję ten ton. Sigfrid dysponuje sporym repertuarem intonacji, ale część z nich nauczyłem się już identyfikować. Wydaje mu się, że jest na jakimś tropie.
— Co?
— Bob, jak ty to nazywasz, kiedy kobieta robi to ustami?
— Chryste, Sigfrid, co to za głupia gra?
— Jak ty to nazywasz? — powtarza.
— Sam dobrze wiesz.
— Proszę cię. Bob. Powiedz mi, jak to nazywasz.
— Na przykład, że mi go ssie.
— A jak inaczej?
— Jest całe mnóstwo określeń. Chociażby „brać w buzię”. Wydaje mi się, że słyszałem tysiące innych.
— Jakich?
Mój gniew i ból wzrastają i nagle mam już tego wszystkiego dość. — Skończ już tę pieprzoną zabawę — mówię. Bolą mnie kiszki i boję się, że zerżnę się w majtki. Tak jakbym znowu był dzieckiem. — O Boże, Sigfrid! Kiedy byłem małym chłopcem, rozmawiałem ze swoim misiem. Teraz mam czterdzieści pięć lat i znowu rozmawiam z głupią maszyną, jakby była żywa!
— Ale jest na to jeszcze inne określenie, prawda. Bob?
— Jest ich tysiące! Które wolisz?
— To, którego nie dokończyłeś. Proszę, dokończ teraz. Słowo to ma na pewno specjalne znaczenie dla ciebie, skoro nie możesz go nawet wypowiedzieć.
Przewracam się z powrotem na materac i teraz już naprawdę płaczę.
— Proszę cię. Bob. Co to za słowo?
— A niech cię diabli, Sigfrid. Zejść. To właśnie to. Zejść, zejść, zejść.
Rozdział 8
— Dzień dobry — odezwał się jakiś głos wdzierając się w sam środek snu, w którym z trudem przedzierałem się przez jakieś lotne piaski w środku Mgławicy Oriona. — Przyniosłem panu herbatę.
Otworzyłem jedno oko. Nad krawędzią hamaka patrzyły na mnie czarne jak węgiel oczy osadzone w twarzy koloru piasku. Obudziłem się ubrany i z kacem. Coś strasznie śmierdziało i zdałem sobie sprawę, że to ja.
— Nazywam się Shikitei Bakin. Proszę, niech pan wypije herbatę. Pomoże panu uzupełnić zapas płynu w organizmie.
Popatrzyłem nieco niżej i ujrzałem, że facet z herbatą kończy się w talii, był to ten sam beznogi mężczyzna z przytroczonymi do ciała skrzydłami, którego widziałem w tunelu dzień wcześniej.
— Uch — stęknąłem starając się powiedzieć coś więcej, aż w końcu udało mi się wykrztusić: — Dzień dobry. — Mgławica Oriona oddalała się w sen, podobnie jak wrażenie przedzierania się przez gwałtownie zestalające się chmury gazowe. Pozostał natomiast okropny smród. Pokój obrzydliwie cuchnął, nawet jak na Gateway i uświadomiłem sobie, że zarzygałem podłogę. Niewiele brakowało, bym zrobił to jeszcze raz. Bakin, powoli poruszając skrzydłami, zręcznie upuścił obok mnie na hamak zakorkowany termos. Potem poszybował w kierunku szafki i usiadł na niej.