Выбрать главу

— Chodźmy stąd — pociągnęła mnie Sheri. Ani ona, ani ja nie mieliśmy ochoty patrzeć, jak szperają wśród szczątków. Cała grupa, Jimmy Chou, Klara i pozostali instruktorzy zaczynali się wycofywać do pokoi. Nie dość szybko jednak. Staliśmy przy iluminatorach, w chwili, kiedy patrol otworzył statek, doleciał odór ze środka. Trudno mi go nawet opisać. Przypominało to coś jakby fetor przegniłych odpadków gotowanych na karmę dla świń. Nawet w smrodzie Gateway był nie do zniesienia.

Instruktorka opuściła szyb zlotni na swoim poziomie — dość nisko, w drugiej strefie Poziomu Wygody. Kiedy obróciła się w odpowiedzi na moje dobranoc, ujrzałem po raz pierwszy, że płacze.

Pożegnaliśmy Forehandów pod ich drzwiami, potem rozejrzałem się za Sheri, która zdążyła już odejść.

— Muszę to odespać — powiedziała. — Przepraszam cię. Bob, ale odeszła mi już ochota.

Rozdział 9

Sam nie wiem, po co ciągle przychodzę do Sigfrida von Psycha. Spotykamy się zawsze w środę wieczór i nie lubi, gdy przedtem piję lub ćpam. Tym sposobem mam zepsuty cały dzień, a w dodatku jeszcze mnie to słono kosztuje. Nawet nie wyobrażacie sobie, ile muszę płacić za życie, jakie tu wiodę. Cena apartamentu przy Placu Waszyngtona wynosi 18 tysięcy dolarów miesięcznie. Do tego dochodzi podatek z racji stałego zamieszkania pod Wielkim Kloszem przekraczający trzy tysiące (Nawet na Gateway płaciło się znacznie mniej). Poza tym pokaźne rachunki za futra, wino, damskie fatałaszki, kwiaty… Sigfrid mówi, że próbuję zdobyć miłość za pieniądze. Niech mu tam będzie. No i cóż w tym złego? Stać mnie na to. A nie wspomniałem jeszcze o Pełnym Serwisie Medycznym.

Natomiast wizyty u Sigfrida są za darmo. Serwis obejmuje terapię psychiatryczną — jaką zechcę. Może to być terapia grupowa czy masaż wewnętrzny za tę samą cenę, czyli nic. — Biorąc nawet pod uwagę, że jesteś tylko kupą żelastwa — drwię sobie z niego czasami — żaden z ciebie pożytek. Toteż cena jest właściwa.

— Czy dzięki temu sam czujesz się bardziej wartościowy? — pyta.

— W zasadzie nie.

— Dlaczego więc wciąż powtarzasz sobie, że jestem tylko maszyną? Albo że nic nie kosztuję. Czy też że nie mogę zmienić swego programu.

— Widzę, że chcesz się wykpić. — Wiem, że go tym usatysfakcjonuję, wyjaśniam więc: — Zepsułeś mi cały poranek. Moja przyjaciółka S. Laworowna została u mnie na noc. Ona jest naprawdę do rzeczy. — Opowiadam więc Sigfridowi trochę o S. Laworownie, a także o tym, jak wyglądała, kiedy wychodziła ode mnie w opiętych szortach, z długimi opadającymi do talii włosami koloru starego złota.

— Musiała być bardzo miła — komentuje Sigfrid.

— Możesz spokojnie postawić na to każdą swoją śrubkę. Tylko że rano budzi się bardzo powoli. Właśnie kiedy zaczynała się ożywiać, musiałem opuścić swój letni domek nad Morzem Tappajskim i przyjść tutaj.

— Czy ją kochasz. Bob?

Odpowiedź brzmi „nie”, chcę więc, żeby pomyślał, że „tak”. Mówię więc: — Nie.

— Wydaje mi się, że mówisz szczerze. Rób — stwierdza z aprobatą i rozczarowaniem w głosie. — To dlatego gniewasz się na mnie?

— Sam nie wiem. Jestem chyba w kiepskim nastroju.

— Czy wiesz może dlaczego?

Wyczekuje, po chwili mówię więc: — Przerżnąłem wczoraj w ruletkę.

— Czy więcej, niż mogłeś?

— Nie. — Ale i nie był to powód do radości. Były też inne rzeczy. Zbliżała się chłodna pora roku. Mój domek nad Morzem Tappajskim nie znajduje się pod Kloszem, jadanie więc z S. Laworowną na ganku nie należało do najlepszych pomysłów. Nie chciałem jednak wspominać o tym Sigfridowi. Wtedy zapewne powiedziałby coś bardzo rozsądnego, że dlaczego na przykład nie jemy lunchu w środku. Musiałbym mu na to odpowiedzieć, nie po raz pierwszy zresztą, że moim marzeniem z lat chłopięcych było właśnie posiadanie takiego domku nad Morzem Tappajskim i jadanie lunchu na ganku z widokiem na samo morze. Tamę Hudsona zbudowano, kiedy miałem jakieś dwanaście lat. Nieraz śniłem o zdobyciu Wielkiej Forsy i życiu Bogacza. No tak, ale on już o tym wszystkim słyszał.

— Dziękuję ci. Bob — mówi Sigfrid odchrząkując na znak, że godzina już minęła. — Czy zobaczymy się w przyszłym tygodniu?

— Przecież zawsze się spotykamy — uśmiecham się. — Jak ten czas leci. Chciałem dzisiaj wyjść trochę wcześniej.

— Naprawdę?

— Umówiłem się znowu z S. Laworowną — wyjaśniam. — Jedziemy wieczorem do domku letniego. Szczerze mówiąc, jej terapia lepiej mi służy niż twoja.

— Robbie, czy tylko tego oczekujesz od kobiety?

— Masz na myśli seks? — Odpowiedź w tym przypadku brzmi „nie”, ale nie chcę, żeby wiedział, czego naprawdę oczekuję od S. Laworowny.

— Jest trochę inna niż pozostałe moje dziewczyny — mówię więc. -Ma choćby, jak i ja, niezłe chody, a poza tym świetną robotę. Podziwiam ją.

W rzeczywistości jednak nie aż tak bardzo. Lub raczej zbytnio mi na tym nie zależy, czy ją podziwiam czy też nie. S. Laworowną ma jedną cechę, która wywiera na mnie większe nawet wrażenie niż najzgrabniejszy tyłeczek, jakim Bóg obdarzył kobietę. Cholernie dobrze sobie radzi z informatyką. Skończyła Uniwersytet w Akademogorsku, jest członkiem Instytutu Inteligencji Maszyn im. Maxa Plancka, a także uczy na studiach podyplomowych na Wydziale Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Nowojorskiego. Wie więcej o Sigfridzie niż on sam o sobie, a to otwiera przede mną pewne interesujące możliwości.

Rozdział 10

Gdzieś koło piątego dnia mojego pobytu na Gateway wstałem wcześnie i chcąc zaszpanować zjadłem śniadanie w Gospodzie Heechów w otoczeniu turystów, hazardzistów o przekrwionych oczach z kasyna po drugiej stronie wrzeciona i pilotów na przepustce. Pachniało luksusem i kosztowało również luksusowo. Warto było jednak, ze względu na turystów. Czułem na sobie ich wzrok. Wiedziałem, że rozmawiają o mnie, szczególnie jakiś Dahomejczyk czy Ghańczyk o szczupłej lecz typowo murzyńskiej twarzy ze swą żoną, bardzo młodą, bardzo pulchną i obwieszoną biżuterią. Albo i nie żoną. W ich oczach wyglądałem na bohaterskiego zawadiakę. To prawda, że nie miałem żadnych bransolet, ale niektórzy weterani też ich nie noszą.

Upajałem się luksusem. Zastanawiałem się nawet, czy nie zamówić prawdziwych jajek na bekonie, ale było to trochę za drogo nawet jak na mój euforyczny nastrój, poprosiłem więc o sok pomarańczowy (ku memu zdumieniu okazał się prawdziwy), bagietkę i kilka filiżanek czarnej kawy po duńsku. Tak naprawdę, to brakowało mi jedynie towarzystwa pięknej dziewczyny. Były tam co prawda dwie atrakcyjnie wyglądające kobiety, chyba na przepustce z chińskiego krążownika, obie chętne, by wymienić kilka znaczących spojrzeń, ale zdecydowałem je sobie zostawić jako ewentualność na później. Zapłaciłem rachunek (co już było dostatecznie bolesne) i udałem się na zajęcia.

OGŁOSZENIA DROBNE

DANIA DLA SMAKOSZY na zamówienie. Kuchnia seczuańska, kalifornijska, kantońska. Specjalność: chrupki bankietowe. Bracia Wong, Pfon 83-242.

KARIERA GWIAZD PV czeka na zasłużonych byłych poszukiwaczy. Zapisz się już teraz na kurs przemawiania, aparycji i reprezentacji. O tym wszystkim usłyszysz od prawdziwych absolwentów wykładów, zarabiających 3000 dol. tygodniowo. 86-251.