Pierwszym drzewem, na tyle dużym, by pod nim usiąść, była morwa. Niestety, nie nadawała się do tego celu, ponieważ rozciągnięto pod nią siatkę na spadające owoce. Minąłem ją, po czym natknąłem się na kobietę z dzieckiem.
Dziecko! Nie wiedziałem, że na Gateway są dzieci. Dziewczynka była malutka, miała może półtora roku, bawiła się piłką, tak dużą i tak powolną przy słabym przyciąganiu, że przypominała raczej balon.
— Cześć, Bob!
Następna niespodzianka, kobietą okazała się Gelle — Klara Moyniin.
— Nie wiedziałem, że masz córkę — rzuciłem bez zastanowienia.
— Bo nie mam. To Kathy Francis. Matka wypożycza mi ją czasami. Kathy, to jest Bob Broadhead.
— Cześć! — zawołała przyglądając mi się badawczo z odległości trzech metrów. — Jesteś znajomym Klary?
— No… tak. Jest moją instruktorką. Chcesz zagrać w berka? Kathy skończyła już swoje oględziny i rzekła wyraźnie oddzielając słowa: — Nie umiem grać w berka, ale mogę dla ciebie zebrać sześć morw. Taka jest norma.
— Dziękuję. — Usiadłem obok Klary, która objąwszy kolana przyglądała się dziewczynce. — Jest bardzo rozgarnięta.
— Tak mi się wydaje. ale trudno mi to ocenić, bo nie mam skali porównawczej.
— Nie jest chyba poszukiwaczem?
To nie był w zasadzie żart, Klara jednak roześmiała się ciepło. — Jej rodzice należą do stałego personelu Korporacji. Matka jest w tej chwili na wyprawie, tak zresztą jak i wielu innych. Spędzają tyle czasu głowiąc się nad tym, o co chodziło Heechom, że prędzej czy później sami chcą sprawdzić rozwiązanie tej zagadki.
— To wydaje się niebezpieczne.
Syknęła na mnie. Kathy powróciła niosąc bardzo ostrożnie po trzy owoce w obu otwartych dłoniach. Miała zabawny chód, jakby nie używała mięśni ud ani łydek, odpychała się poduszeczką stopy i podfruwała do kolejnego kroku. Kiedy to rozpracowałem, spróbowałem sam i okazało się. że jest to całkiem niezły sposób poruszania się przy prawie zerowej sile ciążenia, moje nabyte odruchy bardzo mi to jednak utrudniały. Trzeba się pewnie urodzić na Gateway, by chodzić tak w sposób naturalny.
Klara z parku była dużo swobodniejsza i bardziej kobieca niż Klara z sali wykładowej. Brwi dotychczas męskie i zagniewane wyglądały teraz miło i przyjaźnie. Nadal ładnie pachniała.
Bardzo przyjemnie mi się z nią rozmawiało, podczas gdy Kathy wdzięcznie krążyła wokół nas bawiąc się piłką. Porównywaliśmy znane nam miejsca, ale nie znaleźliśmy niczego wspólnego. Dogadaliśmy się jedynie, że urodziłem się prawie tego samego dnia, co jej o dwa lata młodszy brat.
— Lubiłaś swego brata? — zaryzykowałem, by coś powiedzieć.
— Oczywiście. On był ten najmłodszy. Ale urodził się w znaku Barana, pod Merkurym i Księżycem. Dlatego też był niezdecydowany i chimeryczny. Miałby pewnie bardzo skomplikowane życie.
Zdecydowanie bardziej niż losy jej brata interesowało mnie czy rzeczywiście wierzy w te brednie, ale pytanie takie nie byłoby zbyt taktowne, a poza tym mówiła dalej: — Ja jestem Strzelec. A ty? A, prawda, ty musisz być z tego samego znaku co Davie.
— Pewnie tak — odpowiedziałem uprzejmie. — Nie interesuję się zbytnio astrologią.
— To nie astrologia, to genetlialogia. Pierwsze jest przesądem, a drugie — nauką.
— Hm.
Roześmiała się. — Widzę, że lubisz sobie pokpić. Nieważne. Wierzysz — dobrze, nie — drugie dobrze, w końcu nie musisz wierzyć w istnienie prawa ciążenia, ale i tak po upadku z dwunastego piętra zostanie z ciebie miazga.
— Sprzeczacie się? — spytała grzecznie Kathy, która przysiadła obok.
— Nie, kochanie — Klara pogładziła ją po głowie.
— To dobrze, bo potrzebuję iść do łazienki, a tutaj chyba nigdzie nie ma.
— I tak już musimy wracać. Cieszę się, że cię spotkałam. Bob. Uważaj, żebyś nie popadł w melancholię. — I odeszły trzymając się za ręce, Klara próbowała naśladować dziwaczny chód dziewczynki. Wyglądały bardzo ładnie… jak płatki śniegu.
Tego wieczoru zabrałem Sheri na przyjęcie pożegnalne Dane Mieczni-kowa. Klara też tam była i wyglądała chyba nawet ładniej w swoim spodnium odsłaniającym brzuch. — Nie wiedziałem, że znasz Dane Miecznikowa — powiedziałem.
— A który to? Zaprosił mnie tu Terry. Wchodzimy?
Przyjęcie przeniosło się już do tunelu. Zajrzałem przez drzwi i bardzo się zdziwiłem widząc za nimi tak dużo przestrzeni. Terry Yakamora miał całe dwa pokoje, obydwa ponad dwukrotnie większe od mojego. Miał też własną łazienkę, w której znajdowała się prawdziwa wanna, albo przynajmniej prysznic. — Ładnie tu — stwierdziłem z podziwem, wkrótce zorientowałem się z tego, co powiedział któryś z gości, że Klara mieszka na końcu tego samego tunelu. To zmieniło moje zdanie o Klarze: jeśli stać ją było na tę drogą dzielnicę, czemu ciągle jeszcze tkwiła na Gateway? Dlaczego nie wróciła do domu, by wydawać pieniądze i cieszyć się życiem? Lub inaczej — jeśli wciąż tu była, to dlaczego marnowała czas jako młodszy instruktor ledwie zarabiając na swój dzienny podatek, zamiast wyruszyć po kolejne zdobycze. Nie trafiła mi się jednak okazja, by ją o to zapytać. Tego wieczoru tańczyła głównie z Terry Yakamorą i innymi członkami wylatującej załogi.
Straciłem Sheri na moment z oczu, ale podeszła do mnie po powolnym, tańczonym wręcz w miejscu fokstrocie. Przyprowadziła swego partnera — bardzo młodego mężczyznę, prawie chłopca. Miał może dziewiętnaście lat. Wydał mi się znajomy: ciemnoskóry, bardzo jasnowłosy, rzadki zarost okalał mu dolną część brody spinając jakby klamrą baki po obu stronach twarzy. Nie przyleciał z nami z Ziemi. Nie był też z naszej grupy. Ale gdzieś go już widziałem.
Sheri przedstawiła nas sobie. — Bob, znasz już Francesco Hereirę?
— Chyba nie.
— Służy na brazylijskim krążowniku. — Wtedy sobie przypomniałem. Był to jeden z inspektorów, którzy parę dni temu przeszukiwali porozrzucane fragmenty spieczonych szczątków ludzkich na wraku. Sądząc po naszywkach na mankietach, był strzelcem torpedowym. Załogi krążowników pełnią od czasu do czasu służbę wartowniczą na Gateway, tutaj też przylatują na przepustkę. Kolejka Francy'ego przypadła mniej więcej wtedy, kiedy się tu znalazłem.
Ktoś nastawił właśnie horę, po tańcu stanęliśmy obok siebie z Hereirą pod ścianą i usuwając się innym z drogi z trudem łapaliśmy oddech. Powiedziałem, że zapamiętałem go, jak pracował przy wraku.
— Oczywiście, panie Broadhead, przypominam sobie.
— Cholerna robota — odezwałem się, żeby coś rzec.
Wypił już dość, by zdobyć się na odpowiedź. — Panie Broadhead — mówił — ta część mojej pracy nazywa się oficjalnie „przeszukanie i rejestracja”. Nie zawsze jest nieprzyjemna. Weźmy taki przykład: niedługo z pewnością pan wyruszy, a po powrocie ja lub ktoś inny obszuka pana od stóp do głów, wywróci kieszenie, wymierzy, zważy i sfotografuje cały pojazd. Robi się to dla pewności, że nie przeszmugluje pan niczego wartościowego ze statku czy z Gateway nie płacąc Korporacji należnej jej działki. Później spisuje się wszystko, co poszukiwacz znalazł, jeśli nic, do formularza wstawia się po prostu słowo „zero”. Następnie ktoś inny z wybranego na chybił trafił krążownika zrobi z wami dokładnie to samo. Sprawdzi więc pana aż dwóch ludzi.
Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, ale też nie tak źle, jak z początku przypuszczałem. Powiedziałem mu to.
Błysnął w uśmiechu małymi, bardzo białymi zębami. — Jeśli trzeba skontrolować kogoś takiego jak Sheri czy Gelle — Klara — to wcale nienajgorzej. Wtedy to nawet przyjemność. Nie bardzo mnie jednak pociąga sprawdzanie mężczyzn, panie Broadhead, szczególnie gdy są martwi. Czy miał pan kiedyś okazję znaleźć się wśród pięciu ciał ludzi nie żyjących już od trzech miesięcy i nie zabalsamowanych? Tak właśnie było na pierwszym statku, który przyszło mi skontrolować. Chyba nic gorszego nie może mi się przytrafić.