Выбрать главу

GILETTE, RONALD C. Opuścił Gateway w zeszłym roku. Osoby posiadające informacje o jego obecnym miejscu pobytu proszone są o skontaktowanie się z żoną Annabelle, Poselstwo Kanadyjskie, Tharsis, Mars. Nagroda.

PILOCI ZEWNĘTRZNI, WIELOKROTNI zdobywcy Kosmosu! Niech wasze pieniądze pracują dla was podczas wypraw. Lokujcie w kapitały, papiery wartościowe, ziemię. Inne możliwości. Przystępne ceny za konsultacje. 88-301.

PORNODYSKI na długie, samotne wyprawy. 50 godzin za jedyne 500 dol. Wszelkie upodobania lub na zamówienie. Zatrudnimy modelki. 87-108.

Zajęliśmy tunel na długość trojga drzwi w każdą stronę od naszych, to znaczy moich, Forehandów i Sheri. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy tak długo, dopóki nie zaczęliśmy padać z nóg. Wtedy wyświetliliśmy na piezowizorze listę wolnych lotów. Przesiąknięci piwem i trawką wyciągnęliśmy karty, by ustalić, kto pierwszy wybiera i ja wygrałem.

Coś dziwnego stało się w mojej głowie. Nie to, że nagle wytrzeźwiałem, nie w tym rzecz. Ciągle jeszcze czułem się radosny, rozgrzany i otwarty na wszystkie napływające do mnie sygnały osobowe. Część mego umysłu po prostu przejaśniała, a para wyraźnie widzących oczu spenetrowała przyszłość i podjęła za mnie decyzję.

— Wiecie co? Chyba na razie nie skorzystam. Sess, ty byłeś drugi. Wybieraj.

— 3109 — odpowiedział natychmiast. Forehandowie musieli to już między sobą dawno ustalić. — Dziękuję ci, Bob.

Pomachałem mu z pijacką beztroską. Nie miał za co dziękować. Była to Jedynka, a ja za żadne skarby nie poleciałbym sam. W ogóle na liście nie było niczego, co by mnie interesowało. Uśmiechnąłem się do Klary i puściłem do niej oko, przez chwilę zachowywała powagę, ale potem też mrugnęła, choć wyraz jej twarzy pozostał poważny. Wiem, że zdała sobie sprawę z tego, co i ja właśnie zrozumiałem: to wszystko były odrzuty. Najlepsze natychmiast po ogłoszeniu złapali stali pracownicy Korporacji oraz ci, którzy niedawno powrócili.

Sheri miała być piąta i kiedy przyszła jej kolej, spojrzała prosto na mnie:

— Zdecyduję się chyba na tę Trójkę, o ile uda mi sie ją zapełnić. Co ty na to, Bob? Polecisz?

Zachichotałem. — Sheri — odpowiedziałem z pełną rozsądku słodyczą — zobacz, że nikt z powracających tego nie wziął. To opancerzony statek. Cholera wie, gdzie poleci. Jak na mój gust, jest też za dużo zielonego na pulpicie sterowniczym. — Nikt naprawdę nie wiedział, co te kolory oznaczają, ale szkolny przesąd głosił, że dużo zieleni to oznaka szczególnie niebezpiecznej wyprawy.

— To jedyna wolna Trójka i ma jeszcze premię.

— To nie dla mnie, kochanie. Spytaj Klary. Ona się na tym zna, a ja szanuję jej zdanie.

— Ale ja ciebie pytam, Bob.

— A więc nie. Zaczekam na coś lepszego.

— Ja nie będę czekać. Rozmawiałam już z Willą Forehand, ona się chętnie zgodzi. W najgorszym razie dobierzemy sobie kogokolwiek — powiedziała patrząc na Fina, który z pijackim uśmiechem gapił się na listę misji. — Kiedyś mówiliśmy, że polecimy razem.

Pokręciłem głową.

— A więc gnij tutaj — wybuchnęła. — Twoja dziewczyna jest równie przerażona jak ty.

Owe trzeźwe oczy pod skorupą mej czaszki skierowały się ku Klarze i jej zmartwiałej, znieruchomiałej twarzy, co dziwniejsze, uświadomiłem sobie, że Sheri ma rację. Klara była taka, jak ja. Oboje tak samo baliśmy się lecieć.

Rozdział 11

— Obawiam się, że nasze dzisiejsze spotkanie nie będzie zbyt efektywne — mówię do Sigfrida. — Jestem po prostu wyczerpany. Za dużo seksu, rozumiesz.

— Doskonale wiem, o co ci chodzi.

— Nie mam więc o czym opowiadać.

— Pamiętasz może jakieś sny?

Wiercę się niespokojnie. Przypadkiem pamiętam jeden czy dwa.

— Nie — odpowiadam. Sigfrid zawsze zmusza mnie, bym opowiadał mu swoje sny. A ja tego nie lubię.

Kiedy zaproponował to po raz pierwszy, odparłem, że rzadko mi się coś śni.

— Chyba wiesz — wyjaśnił cierpliwie — że każdemu coś się śni. Najczęściej zapominasz sen, kiedy się budzisz, ale gdybyś spróbował go zapamiętać, pewnie by ci się udało.

— Nie, to niemożliwe. Ty mógłbyś, bo jesteś maszyną.

— Wiem, że jestem maszyną. Bob, ale teraz rozmawiamy o tobie. Czy zgodziłbyś się na pewien eksperyment?

— Może.

— To nic trudnego. Trzymaj koło łóżka kartkę i ołówek. Jak się tylko obudzisz, zapisz, co pamiętasz.

— Ale ja nigdy niczego nie pamiętam.

— Wydaje mi się. Bob, że warto spróbować. Owszem, spróbowałem, i rzeczywiście zacząłem zapamiętywać moje sny. Z początku małe fragmenciki. Zapisywałem je i czasami opowiadałem Sigfridowi, sprawiałem mu tym niesamowitą frajdę. On wręcz uwielbiał sny.

Ja nie widziałem w tym wielkiego sensu, w każdym razie nie od początku. Ale potem zdarzyło się coś takiego, co mnie nawróciło.

Pewnego ranka obudziłem się ze snu, który był tak nieprzyjemny, tak rzeczywisty, że przez chwilę wahałem się, czy to nie jawa, na tyle okropna, że bałem się pomyśleć: to tylko sen. Tak mną wstrząsnął, że zacząłem natychmiast zapisywać wszystko, co pamiętałem. Potem zabuczał piezofon. Odebrałem go i wyobraźcie sobie, że w czasie rozmowy wszystko zapomniałem! Nie mogłem sobie przypomnieć ani jednego fragmentu. W końcu spojrzałem na moje zapiski i znowu to do mnie wróciło.

Kiedy jakieś dwa dni później spotkałem się z Sigfridem, wszystko na powrót wyleciało mi z pamięci. Tak jakby nigdy mi się to nie śniło. Zachowałem jednak kartkę papieru i musiałem mu ja przeczytać. Było to jedno ze spotkań, kiedy zdawało mi się, że jest ogromnie zadowolony z siebie i ze mnie też. Rozpamiętywał ten sen przez całą godzinę. Wszędzie doszukiwał się symboli i znaczeń. Nie pamiętam już jakich, ale pamiętam, że mnie to wcale nie bawiło.

A wiecie, co jest w tym naprawdę śmieszne? Wyrzuciłem tę kartkę zaraz po wyjściu od Sigfrida. I teraz za żadne skarby świata nie przypomniałbym sobie, o czym był ten sen.

— Widzę, że nie bardzo masz ochotę rozmawiać o snach — mówi Sigfrid. — Czy chciałbyś o czymś mi opowiedzieć?

— Raczej nie.

Milczy przez chwilę, wiem, że chce mnie po prostu przetrzymać, żebym coś powiedział, może coś głupiego. — Czy mogę cię o coś zapytać? — mówię więc.

— Czyżbyś potrzebował na to mojej zgody? — Czasami wydaje mi się, że on stara się uśmiechnąć. Naprawdę uśmiechnąć. Coś takiego wyczuwam w jego głosie.

— Chciałbym się dowiedzieć, co robisz z tym wszystkim, co ja ci tu opowiadam.

— Nie jestem pewien, czy dobrze cię rozumiem. Program gromadzenia informacji to sprawa czysto techniczna.

— Nie, nie o to mi chodzi — waham się, próbując uściślić pytanie i zastanawiając się, co mi przyjdzie z odpowiedzi. Podejrzewam, że ciągnie   się to jeszcze od czasu Sylwii, która była kiedyś katoliczką. Szczerze zazdrościłem Sylwii jej kościoła i powiedziałem jej jaka to głupota, że go opuściła, przede wszystkim zaś zazdrościłem jej spowiedzi. Cały mój umysł zaprzątały wątpliwości i lęki, których nie potrafiłem się pozbyć. A tak mógłbym je z rozkoszą przelać na głowę spowiednika. Widziałem, że można stworzyć miły zhierarchizowany model przepływu, w którym całe to gówno z mojej głowy spłukuje się do konfesjonału, skąd z kolei proboszcz przelewa je do diecezjalnego monsignore (czy kogoś tam — nie znam się za dobrze na kościele), a wszystko zatrzymuje się na papieżu, który zbiera szlam cierpienia, nieszczęścia i winy całej ludzkości, zanim przekaże go bezpośrednio do Boga (oczywiście, jeśli Bóg istnieje, albo jeśli jest taki adres — „Bóg” — na który można przesłać całe to gówno).