Chodzi o to, że obraz podobnego systemu znalazłem w psychoterapii: boczne sączki przechodzące w rozgałęzienia kanałowe, te z kolei zebrane w kolektory wyrastające z psychiatrów z krwi i kości. Gdyby Sigfrid był człowiekiem, nie podołałby całemu cierpieniu, jakie do niego wpływa. Przede wszystkim miałby swoje własne kłopoty. Potem miałby moje, bo pozbyłbym się ich obarczając nimi jego. Miałby też problemy tych wszystkich, z którymi dzielę tę kozetkę cierpień, on zaś pozbyłby się ich, bo w końcu też musiałby to robić, przerzucając je na głowę innego człowieka, który z kolei jego by analizował, i tak dalej, aż dochodziłoby się — do kogo? Do ducha Zygmunta Freuda?
Ale Sigfrid nie jest człowiekiem. Jest maszyną. Nie odczuwa bólu. Co się więc dzieje z tym całym szlamem cierpienia?
Próbuję mu to wyjaśnić, stwierdzając na zakończenie: — Czy nie rozumiesz? Jeśli tobie przekazuję mój ból, a ty go przekazujesz dalej, to gdzieś to się musi kończyć. Nie wydaje mi się możliwe, by on po prostu stawał się magnetycznym bąbelkiem, którego nikt nigdy nie odczuwa, zamkniętym w kawałku kwarcu?
— Nie uważam, że rozmowa na temat natury bólu może nam coś dać.
— A czy może nam coś dać dyskusja o tym, czy istniejesz, czy nie? Wzdycha wręcz. — Bob — odpowiada — nie uważam również za pożyteczną rozmowę o naturze istnienia. Wiem, że jestem maszyną. Ty też o tym wiesz. Jaki jest jednak cel naszego spotkania? Czy to mnie mamy pomóc?
— Sam się czasem zastanawiam — mówię nadąsany.
— Nie sądzę, żeby cię to rzeczywiście niepokoiło. Uważam, że zdajesz sobie sprawę z tego, iż mamy pomóc tobie, poprzez spowodowanie jakiejś zmiany w two i m wnętrzu. Wiedza o tym, co się dzieje z przekazywanymi mi informacjami, może zaspokoić twoją ciekawość. Może również dostarczyć ci wymówki, by poświęcić nasze spotkania na intelektualne dyskusje zamiast na terapię.
— Masz rację, Sigfrid — przerywam.
— Owszem. Ale to, jak się czujesz i postępujesz w sytuacjach dla siebie istotnych zależy od tego, co ty z tymi informacjami robisz. Bardzo cię proszę, zajmij się zawartością swojej głowy, a nie mojej.
— Rzeczywiście, jesteś cholernie inteligentny — mówię z podziwem.
— Mam wrażenie — odpowiada — że chciałeś powiedzieć „Nie znoszę cię, ty cholerna puszko”.
Nigdy nie słyszałem u niego czegoś podobnego i jestem naprawdę zaskoczony, po chwili jednak przypominam sobie, że rzeczywiście powiedziałem mu kiedyś dokładnie to samo, zresztą nie raz. I to prawda.
Nie znoszę go.
Próbuje mi pomóc i za to go nienawidzę. Myślę o słodkiej S. Laworownie i o tym, jak chętnie spełnia prawie wszystkie moje zachcianki. Chcę, bardzo chcę zadać Sigfridowi ból.
Rozdział 12
Któregoś ranka po powrocie do pokoju usłyszałem piezofon cicho bzyczący jak daleki, rozjuszony komar. Wcisnąłem odtwarzacz i dowiedziałem się, że wicedyrektorka działu personalnego oczekuje mnie w swoim biurze o dziesiątej rano. Było dużo później. Nabrałem już nawyku spędzania większości czasu i prawie wszystkich nocy z Klarą. Jej materac był znacznie wygodniejszy od mojego. Tak więc otrzymałem wiadomość dopiero o jedenastej i moja opieszałość w dotarciu do biura kadr nie wpłynęła pozytywnie na humor wicedyrektorki.
Była to bardzo gruba kobieta, nazywała się Emma Fother. Z miejsca przerwała moje wyjaśnienia oskarżycielskim tonem.
— Ukończyłeś kurs siedemnaście dni temu — powiedziała. — Od tamtej pory nie kiwnąłeś nawet palcem.
— Czekam na odpowiedni lot — odparłem.
— Jak długo zamierzasz jeszcze czekać? Twoje utrzymanie opłacone jest jeszcze na trzy dni. A co potem?
— Właśnie zamierzałem — odparłem prawie zgodnie z prawdą — dzisiaj do ciebie zajrzeć w tej sprawie. Chciałbym znaleźć jakąś pracę tu na miejscu.
— Phi. — (Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktoś się tak wyrażał, ale to musiało być to słowo). — Czyżbyś przyjechał na Gateway po to, by czyścić ścieki?
Byłem prawie pewien, że to bluff, bo przecież nie mogło tu być zbyt wiele kanałów. Małe przyciąganie utrudnia przepływ. — Odpowiedni lot może się trafić w każdej chwili.
— Oczywiście, Bob. Martwią mnie jednak tacy, jak ty. Czy masz pojęcie, jak ważna jest nasza praca?
RAPORT LOTU
Pojazd 3-31, Wyprawa 08D27. Załoga: C. Pitrin, N. Ginza, J. Krabbe.
Czas lotu 19 dni i 4 godziny. Pozycja nieznana, w pobliżu (2 lata św.) Zeta Tauri.
Resume: „Wyjście z nadświetlnej na transpolarnej orbicie wokół planety o promieniu równym 0,88 radiusa Ziemi w odl. 0,4 j.a. Planeta posiada trzy wykryte małe satelity. Komputer sugeruje istnienie sześciu dalszych. Słońce klasy K7.
Przeprowadzono lądowanie. Planeta niewątpliwie ma za sobą niedawny okres ocieplenia. Brak czap lodowych, a aktualne linie brzegowe wydają się świeżo powstałe. Planeta nie zamieszkana. Brak życia inteligentnego.
Dokładny skaning doprowadził do odnalezienia na naszej orbicie obiektu będącego chyba stacją kontaktową Heechów. Zbliżyliśmy się do niej. Była w idealnym stanie. Przy próbie otwarcia eksplodowała i N. Ginza poniósł śmierć. Nasz statek został uszkodzony i powróciliśmy; J. Krabbe zmarł po drodze. Nie zebrano żadnych artefaktów. Biotyczne próbki z planety zniszczone na skutek uszkodzenia statku”.
— No, wydaje mi się, że tak…
— Cały Wszechświat czeka, byśmy go odkryli i wykorzystali. Tylko z Gateway można do niego dotrzeć. Człowiek, który tak jak ty, wychował się na farmie planktonu…
— Jeśli chodzi o ścisłość, były to kopalnie żywności w Wyoming.
— Nieważne, wiem, jak bardzo ludzkość potrzebuje tego, co możemy jej dać. Nowa technika! Nowe źródła energii! Żywność! Nowe światy do zamieszkania! — Potrząsnęła głową i nacisnęła guziki sortownika na biurku, zarazem zła i zmartwiona. Podejrzewam, że musiała się wyliczać z tego, ilu takich jak ja pasożytów i nierobów udało jej się wypchnąć, zgodnie z tym, czego od nas oczekiwano, i to wyjaśniało jej wrogość — założywszy jednak najpierw, że sama chciała zostać na Gateway. Odwróciła się od sortownika i wstawszy podeszła do kartoteki przy ścianie.
— Powiedzmy, że znajdę ci pracę — rzuciła przez ramię. — Jedyna rzecz, jaką potrafisz i która może się tu na coś przydać — to poszukiwania, a ty, jak na razie, nie robisz z tego użytku.
— Wezmę każdą robotę, no, prawie każdą — powiedziałem. Popatrzyła na mnie kpiąco i wróciła do biurka. Jak na swoją stukilową masę poruszała się z zadziwiającym wdziękiem. Być może kaprys grubej kobiety, by jej ciało nie obwisło, tłumaczył pragnienie zatrzymania tej pracy i pozostania na Gateway. — Będziesz wykonywał najgorszą robotę, do której nie potrzeba kwalifikacji — ostrzegła. — Nie płacimy za to dużo, sto osiemdziesiąt dziennie.
— Zgadzam się.
— Od tego trzeba odliczyć twoje koszty utrzymania. Po odjęciu tego i jeszcze jakichś dwudziestu dolarów dziennie na wymianę niewiele ci zostaje.
— Jeśli będę potrzebował więcej, mogę przecież wykonywać prace dorywcze.
— Odwlekasz decyzję, Bob — westchnęła. — Sama nie wiem. Dyrektor Xien osobiście dogląda rozdziału stanowisk pracy. Bądzie mi trudno wyjaśnić mu, dlaczego cię zatrudniam. A co się stanie, jeśli zachorujesz i nie będziesz mógł pracować? Kto opłaci twój podatek?