— Wtedy pewnie wrócę na Ziemię.
— I stracisz to, czego się nauczyłeś? — Pokręciła głową. — Napawasz mnie wstrętem, Bob.
Wydała mi jednak kartę pracy, zgodnie z którą miałem zgłosić się do szefa załogi na Poziomie Głównym w Sektorze Północnym. Tam miałem pracować przy uprawie roślinności.
Nie byłem zachwycony rozmową z Emmą Fother, ale już mnie wcześniej przed nią ostrzegano. Kiedy wieczorem rozmawialiśmy na ten temat z Klarą, powiedziała mi, że i tak wyszedłem obronną ręką.
— Masz szczęście, że udało ci się do niej trafić. Stary Xien potrafi czasami trzymać ludzi, aż im się skończą pieniądze.
— A potem co? — Usiadłem na krawędzi koi szukając po omacku swoich ochraniaczy na stopy. — Wyrzuca się ich za śluzę?
— Nie ma się z czego śmiać, może spokojnie dojść i do tego. Xien jest zawzięty na darmozjadów.
— Miła jesteś.
Uśmiechnęła się, obróciła i potarła nosem o moje plecy. — Różnica między tobą a mną — powiedziała — polega na tym, że ja odłożyłam sobie trochę forsy z pierwszej wyprawy. Nie było tego wiele, ale zawsze… Poza tym ja już tam byłam, a oni potrzebują takich jak ja do uczenia takich jak ty.
Oparłem się na jej biodrze, wpół odwrócony, była to raczej aluzja niż zaczepka. Na pewne tematy nie rozmawialiśmy, ale… — Klara?
— Uhm?
— Jak tam jest?
Przez chwilę pocierała podbródkiem o moje ramię, patrząc na holobraz Wenus.
— Strasznie — odrzekła.
Czekałem, ale nic więcej nie dodała. A to wiedziałem i bez niej, byłem przerażony już na Gateway. Nie musiałem wyruszać w Tajemniczą Podróż Wesołym Autobusem Heechów, by wiedzieć, jak się odczuwa strach. Ja już go czułem.
— Nie masz wielkiego wyboru, kochanie — powiedziała, jak na nią, wręcz czule.
Poczułem nagły przypływ gniewu. — To prawda! Ujęłaś w tych słowach całe moje życie. Nigdy nie miałem wyboru, z wyjątkiem jednego razu, gdy wygrałem na loterii i postanowiłem przyjechać tutaj. I nie jestem pewien, czy powziąłem wtedy słuszną decyzję.
Ziewnęła, pogłaskała mnie po ręku. — Jeśli mamy już dość seksu — stwierdziła — chciałabym coś zjeść, zanim się położę. Chodźmy do Piekiełka — ja zapraszam.
Uprawa roślinności jest dosłownie uprawą roślinności, a dokładnie bluszczu, który pomaga utrzymać Gateway w stanie nadającym się do życia. Zgłosiłem się do pracy i co za niespodzianka, miła zresztą: szefem okazał się mój beznogi sąsiad, Shikitei Bakin.
Powitał mnie okazując prawdziwe zadowolenie. — Jak to miło, że będziesz u nas, Robinette — powiedział. — Myślałem, że wyruszysz od razu.
— Już niedługo, Shicky, jak tylko zobaczę na liście właściwy lot.
— Oczywiście. — Skończył na tym i przedstawił mnie pozostałym pracownikom. Nie zrozumiałem dokładnie, kim są. Wiem tylko, że dziewczyna była kiedyś jakoś związana z profesorem Hegrametem, sławnym heechologiem z Ziemi, a obydwaj mężczyźni latali już po parę razy. Nie musiałem zresztą dokładnie tego wiedzieć. Wszyscy i tak rozumieliśmy rzecz zasadniczą — nie byliśmy jeszcze gotowi, by wpisać się na listę lotów.
Ja nie byłem nawet zdolny zastanawiać się dlaczego.
Uprawa roślinności mogłaby stanowić świetną okazję do rozmyślań.
Tymczasem Shicky odesłał mnie natychmiast do roboty przy przymocowywaniu półeczek do ścian z metalu Heechów, za pomocą kleistej mazi. Był to specjalny klej, który przylepiał się zarówno do metalu jak i żebrowej folii skrzynek na rośliny. Nie zawierał też żadnego rozpuszczalnika, który mógłby wyparować i zanieczyścić powietrze. Podobno był bardzo drogi. Jeśli się do człowieka przypadkiem przykleił, trzeba było dać za wygraną, przynajmniej do czasu, aż skóra pod nim nie obumrze i nie złuszczy się. Przy każdej próbie usunięcia kleju pojawiała się krew.
Kiedy zawiesiliśmy całą dzienną porcję półek, pomaszerowaliśmy wszyscy do urządzeń ściekowych, skąd wzięliśmy skrzynki wypełnione szlamem i pokryte błoną celuloidową. Ustawiliśmy je na półeczkach, przykręciliśmy samoblokujące się śrubki i podłączyliśmy zbiorniki nawadniające. Na Ziemi każda z tych skrzynek ważyłaby pewnie ze sto kilo, ale na Gateway nie było z tym problemu, sama folia, z której je wykonano, wystarczyłaby chyba, by je utrzymać na miejscu. Kiedy wszystko było gotowe, Shicky osobiście rozmieścił w skrzynkach sadzonki, podczas gdy my przeszliśmy do następnej partii półek. Wyglądał dość zabawnie. Tace z malutkimi sadzonkami bluszczu miał przewieszone na pasku na szyi jak dziewczynka sprzedająca papierosy. Jedną ręką utrzymywał się na poziomie tac, drugą przez dziurki w błonie wciskał sadzonki do szlamu. Robota ta nie wymagała gorączkowego pośpiechu i wydaje mi się, że była dość pożyteczna, poza tym pozwalała jakoś spędzić czas. Shicky nie kazał się nam bynajmniej zapracowywać. Miał ustaloną dzienną normę. Jeśli tylko umocowaliśmy i wypełniliśmy sześćdziesiąt półek, nie przeszkadzało mu, że się urywamy, byleby po cichu. Niejednokrotnie zaglądała do nas Klara, czasem też przychodziła z tą małą dziewczynką. Poza tym było wielu innych gości. A kiedy nic się nie działo i nie było z kim pogadać, włóczyliśmy się po okolicy. Zwiedziłem nie znane mi dotąd zakątki Gateway i każdego dnia odkładałem decyzję na później. Wszyscy mówiliśmy o tym, że trzeba lecieć. Prawie co dzień rozlegał się głuchy odgłos i wibracje, kiedy jakiś lądownik wychodził z doku pchając cały statek tam, gdzie włącza się główny napęd Heechów. Równie często wyczuwaliśmy słabszy krótki wstrząs, kiedy jakiś statek wracał. Wieczorami chodziliśmy na przyjęcia. Już prawie wszyscy z mojej grupy wyruszyli, Sheri poleciała w jakiejś Piątce. Nie widziałem się z nią i nie wiem, dlaczego zmieniła plany, nie byłem też pewien, czy tak naprawdę chciałem to wiedzieć. Poza nią w załodze byli sami mężczyźni. Mówili po niemiecku, ale Sheri wydawało się pewnie, że poradzi sobie bez słów. Jako ostatnia wyruszyła Willa Forehand. Poszliśmy z Klarą na jej pożegnalne przyjęcie, a potem do doku popatrzeć, jak odlatuje. Powinienem być w pracy, ale miałem nadzieję, że Shicky nie weźmie mi tego za złe. Niestety, był tam również pan Xien i zauważyłem, że mnie rozpoznał.
— Cholera — zakląłem.
Klara zachichotała i wzięła mnie za rękę. Wycofaliśmy się do zlotni i wznieśliśmy się na wyższy poziom. Usiedliśmy na brzegu Jeziora Głównego. — Nie wydaje mi się, staruszku — powiedziała — żeby cię mieli wywalić za ten jeden raz. Pewnie skończy się na gadaniu.
Wzdrygnąłem się i wrzuciłem odprysk kamyka filtracyjnego do wypukłego jeziora, które rozciągało się przed nami na jakieś dwieście metrów. Byłem rozklejony i zastanawiałem się, czy właśnie dotarłem do tego punktu, kiedy złe przeczucie okropnej śmierci w Kosmosie zaczynało ulegać perspektywie drżenia ze strachu na Gateway. Strach to śmieszna rzecz. Nie czułem go. Wiedziałem, że ociągam się nie tylko ze strachu, ale nie odczuwałem tego jako lęku, lecz jako przezorną ostrożność.
— Wydaje mi się — zacząłem nie bardzo wiedząc, jak skończę to zdanie — że chyba się zdecyduję. Polecisz ze mną?
Klara wzdrygnęła się i usiadła. Minęła chwila, zanim odpowiedziała.
— Może. Co proponujesz?
Miałem pustkę w głowie. Czułem się jedynie widzem obserwującym, jak sam siebie pakuję w coś, od czego cierpnie mi skóra. Wypowiedziałem jednak te słowa jakbym przemyślał je już dawno: — Może warto byłoby załapać się na lot powtórny.
— Nigdy w życiu! — Była prawie zła. — Jeśli polecę, to tylko tam, gdzie jest prawdziwa forsa.