— Czy przypominały ci kogoś znajomego?
— Ani trochę. Sam się już nad tym zastanawiałem. Sigfrid odpowiada dopiero po chwili, zdążyłem już się zorientować, że daje mi w ten sposób szansę na zmianę odpowiedzi, która mu się nie podoba. — Mówiłeś, że jedna z tych kobiet była w typie matczynym i kasłała…
— Tak, ale ja jej nie znam. Może rzeczywiście była do kogoś podobna, tylko sam wiesz, jak to jest — w snach zawsze tak się człowiekowi wydaje.
— Czy znałeś jakąś kobietę — pyta cierpliwie — która miała matczyny wygląd i kasłała?
Odpowiadam głośnym śmiechem. — Drogi przyjacielu Sigfridzie!
Zapewniam cię, że kobiety, które znam, zupełnie nie są w tym typie, i wszystkie mają przynajmniej Wyższy Serwis Medyczny. Mało prawdopodobne, żeby kasłały.
— Rozumiem. Czy jesteś pewien, Robbie?
— Przestań się czepiać — mówię ze złością, bo na tej cholernej kozetce trudno mi się wygodnie ułożyć, a poza tym muszę iść do toalety, zaś sytuacja zdaje się przedłużać w nieskończoność.
— W porządku. — Po chwili zaczyna od czegoś innego, tak jak się zresztą spodziewałem, dziobie jak gołąb każdy okruszek, który mu rzucam pod nos, jeden za drugim. — A co z tą drugą kobietą o krzaczastych brwiach?
— Jak to co?
— Czy znałeś kiedyś dziewczynę o takich brwiach?
— O Boże! Spałem z kilkoma setkami dziewczyn. Miały najprzeróżniejsze brwi.
— Nie przychodzi ci na myśl nikt konkretny?
— Na poczekaniu nie.
— Proszę cię. Bob, postaraj się wysilić swą pamięć.
Łatwiej jest mu ustąpić niż się sprzeczać, wysilam więc pamięć. — Dobra, zobaczymy. Ida Mae? Nie. Sue-Ann? Nie. S. Laworowna? Nie. Gretchen? Nie, mówiąc szczerze, Sigfrid, Gretchen była tak jasną blondynką, że nie wiem, czy ona w ogóle miała brwi.
— To są twoje ostatnie znajomości. A może ktoś, kogo znałeś dawniej?
— Dawno temu? — sięgam pamięcią najdalej jak tylko potrafię — jeszcze do kopalni żywności i Sylwii. — Wiesz co? — wybucham śmiechem. — To zabawne, ale prawie nie pamiętam, jak wyglądała Sylwia. Chwileczkę, nie. Teraz sobie przypominam. Wyskubywała prawie całe brwi, a potem je malowała. Tak, bo raz w łóżku bawiliśmy się rysując sobie na ciałach obrazki jej ołówkiem do brwi.
Słyszę wręcz jak wzdycha. — A wagony? — dziobie następny okruszek — czy mógłbyś je jakoś opisać?
— Wyglądały jak normalne wagony kolejowe. Były długie i wąskie. Jechały dość szybko przez tunel.
— Długie i wąskie, i jechały przez tunel, tak. Bob?
Tego już za wiele. Wyraźnie widać, do czego ten sukinsyn zmierza!
— Daj spokój, Sigfrid! Nie ze mną te numery. Nie będziesz mi wmawiał jakichś staromodnych symboli fallicznych.
— Nawet nie mam zamiaru. Bob.
— Przyczepiłeś się do tego cholernego snu. A zapewniam cię, że nic w nim nie ma. Pociąg był po prostu pociągiem. Nie wiem, kim były te kobiety, i słuchaj, skoro już o tym mowa: wcale mi się nie podoba ta pieprzona kozetka. Za te pieniądze, które dostajesz z mego ubezpieczenia, możesz sobie pozwolić na coś lepszego.
Teraz mnie naprawdę zdenerwował. Wraca bez przerwy do tego snu, a ja za pieniądze towarzystwa ubezpieczeniowego jestem zdecydowany dostać, co mi się należy. Kiedy wychodziłem, musiał mi więc przyrzec, że przed następną wizytą przemebluje gabinet.
Tego dnia wychodząc od Sigfrida czuję się całkiem z siebie zadowolony. Rzeczywiście, bardzo mi pomaga. Być może dlatego, że nabieram odwagi, by stawić mu czoła, może do tego właśnie zmierzają te wszystkie głupoty, sam nie wiem. Ale jedno jest pewne — niektóre z jego pomysłów są zupełnie idiotyczne.
Rozdział 14
Wygrzebałem się z uprzęży starając się uchylić przed kolanem Klary i wpadłem na łokieć Sama Kahane. — Przepraszam — rzucił nie oglądając się nawet, by zobaczyć, kogo przeprasza. Jego dłoń ciągle spoczywała na dźwigni startu, choć już od dziesięciu minut byliśmy w drodze. Wpatrywał się w migające kolory na pulpicie i odwracał wzrok tylko po to, by spojrzeć w górę na monitor.
Usiadłem odczuwając silne mdłości. Po wielu tygodniach przyzwyczaiłem się w końcu do prawie całkowitego braku przyciągania na Gateway. Stale zmieniająca się siła ciążenia w kapsule okazała się jednak czymś innym. Nie była zbyt silna, ale zmieniała się prawie co minutę i moje ucho wewnętrzne mocno z tego powodu cierpiało.
Przecisnąłem się w kierunku strefy kuchennej nie spuszczając oka z toalety. Tkwił tam jeszcze Ham Tayeh. Jeśli nie wyjdzie za chwilę, moje położenie stanie się krytyczne. Klara roześmiała się i wyciągnąwszy rękę nad uprzężą objęła mnie. — Biedny Bobby — powiedziała. — A to dopiero początek.
Wziąłem proszek i niebacznie zapaliwszy papierosa musiałem skoncentrować się, żeby nie zwymiotować. Sam nie wiem, na ile to była rzeczywiście horoba lokomocyjna, ale dużo było w tym również strachu. Jest coś przerażającego w świadomości, że od natychmiastowej, paskudnej śmierci dzieli człowieka jedynie cienka metalowa łupina zrobiona pół miliona lat temu przez jakieś dziwne, nieznane istoty. Także w świadomości, że bezwolnie leci się tam, gdzie może być wyjątkowo nieprzyjemnie.
Podpełzłem z powrotem do moich pasów, zgasiłem papierosa, zamknąłem oczy i zająłem się spędzaniem czasu.
A miało go upłynąć jeszcze bardzo dużo. Przeciętna podróż trwa jakieś czterdzieści pięć dni w jedną stronę. Odległość nie ma tu jednak tak dużego znaczenia, jakby się mogło wydawać. Dziesięć lat świetlnych czy dziesięć tysięcy, owszem, ma to pewien wpływ, ale nie bezpośrednio. Statki podobno bez przerwy przyśpieszają i ciągle zwiększają szybkość przyśpieszania. Przyrost ten nie jest liniowy ani nawet wykładniczy w żaden znany nam sposób. Bardzo szybko, w ciągu mniej niż godziny, osiąga się prędkość światła. Potem, zdaje się, mija sporo czasu, zanim się ją wyraźnie przekroczy. Później z kolei, statek rzeczywiście mocno przyśpiesza.
Podobno można się o tym przekonać oglądając gwiazdy na górnym ekranie — podobno nawigacyjnym. W ciągu pierwszej godziny zaczynają zmieniać kolor i pływać po ekranie. Moment przekroczenia prędkości światła można rozpoznać po tym, że skupiają się na środku ekranu znajdującego się podczas lotu z przodu statku.
W rzeczywistości gwiazdy nie zmieniły położenia. Statek dogania po prostu światło emitowane z tyłu lub z boku. Fotony uderzające we wziernik z przodu pojazdu zostały wysłane dzień, tydzień lub sto lat temu. Po paru dniach nie są już nawet podobne do gwiazd. Jest to po prostu szara, upstrzona płaszczyzna. Wygląda trochę jak trzymany pod światło holofilm, tyle że z holofilmu można za pomocą lampy uzyskać właściwy obraz. A w tym, co widać na ekranie Heechów, nikt nigdy nie zobaczył niczego poza szarą ziarniną.
Kiedy w końcu dostałem się do toalety, paląca potrzeba nie była już tak gwałtowna, a kiedy wyszedłem, Klara siedziała sama w kapsule oglądając gwiazdy za pomocą kamery teodolitycznej. Obróciła się, by spojrzeć na mnie.
— Jesteś już trochę mniej zielony — powiedziała z aprobatą.
— Wyżyję. Gdzie chłopcy?
— A gdzie mogą być? W lądowniku. Dred uważa, że powinniśmy się podzielić, żebyśmy mogli mieć lądownik dla siebie, gdy oni będą na górze i na odwrót.
— Hm. — To brzmiało całkiem interesująco, rzeczywiście zastanawiałem się, jak rozwiążemy sprawy intymne. — Okay. Co mam do roboty?
Przechyliła się i pocałowała mnie roztargniona. — Staraj się nie przeszkadzać. Wiesz co? Wygląda na to, że lecimy prosto w kierunku północnego bieguna Galaktyki.