— Równie dobrze może to być jakiś wędrowiec — zauważył Ham Tayeh. — Mówiłem ci, taki, który przypadkiem się tam znalazł.
Kahane wzruszył ramionami. — No i co. To w końcu niedaleko.
— Czy są jakieś planety? — wtrąciła się Klara.
— Nie wiem — przyznał. — Ale poczekaj, chyba coś jest tutaj.
Popatrzyliśmy na ekran. Nie było wątpliwości, o której gwieździe mówił Kahane. Była jaśniejsza niż widziany z Ziemi Syriusz, miała jasność co najmniej minus dwa.
— To ciekawe — powiedziała Klara spokojnie. — Wolałabym się mylić, ale chyba wiem, o co ci chodzi, Sam. Pół roku świetlnego to co najmniej dwa lata podróży z maksymalną szybkością lądownika, zakładając, że wystarczy nam paliwa. A wiemy, że nie wystarczy.
— Tak — ciągnął Sam — ale myślałem, że gdybyśmy skorzystali z głównego napędu statku…
— Przestańcie! — Mnie samego zaskoczył mój własny krzyk. Drżałem cały, nie mogłem się opanować. Przez moment wydawało mi się, że z przerażenia, chwilę później, że z wściekłości. Podejrzewam, że gdybym w tym momencie miał w ręku broń, zastrzeliłbym Sama bez wahania.
Klara dotknęła mego ramienia, by mnie uspokoić. — Sam — powiedziała, bardzo łagodnie, jak na nią. — Rozumiem, co czujesz. — Kahane wrócił z pustymi rękoma z pięciu kolejnych wypraw. — Na pewno coś takiego dałoby się zrobić.
Patrzył na nią z zaskoczeniem, a jednocześnie podejrzliwie i nieufnie. — Naprawdę?
— Wydaje mi się, że gdyby zamiast ziemskich patałachów w tym statku siedzieli Heechowie, wiedzieliby co zrobić. Przylecieliby tutaj, rozejrzeli się i powiedzieli: „Popatrzcie, nasi przyjaciele”, może zresztą nie „przyjaciele”, ale w każdym razie coś, co ich tu sprowadziło, a więc: „nasi przyjaciele pewnie wyjechali. Nie ma ich w domu. Może, cholera, są w ogródku?”. Nacisnęliby kilka guziczków i wystrzeliliby prosto do tej niebieskiej gwiazdy. — Przerwała na chwilę i popatrzyła na Sama wciąż trzymając mnie za rękę. — Tylko, że my nie jesteśmy Heechami.
— Chryste, Klaro! Wiem o tym. Musi na to być jednak jakiś sposób!
Skinęła głową. — Oczywiście, ale my go nie znamy. Wiemy jedynie, że po zmianie kursu żaden statek nie zdołał szczęśliwie wrócić. Pamiętaj, ani jeden.
Nie odpowiedział; wpatrywał się jedynie w wielką, niebieską gwiazdę na ekranie. — Przegłosujmy to — rzekł.
Głosowanie oczywiście dało cztery do jednego przeciw zmianie ustawienia i aż do momentu przekroczenia prędkości światła Ham Tayeh stał bez przerwy między Samem a pulpitem sterowniczym.
Podróż z powrotem na Gateway nie była dłuższa niż w tamtą stronę, ciągnęła się jednak niemiłosiernie.
Rozdział 17
Zdaje mi się, że klimatyzacja Sigfrida znowu nawaliła, ale nic już nie mówię. Stwierdziłby tylko, że temperatura wynosi dokładnie 5°C, tak jak zawsze, i spytałby, dlaczego uczuciem gorąca usiłuje wyrazić mój ból wewnętrzny. A ja mam już dosyć takich tekstów.
— Mówiąc szczerze — stwierdzam głośno — nie mogę cię już znieść.
— Bardzo mi przykro. Rob. Byłbym ci jednak wdzięczny, gdybyś mi powiedział coś więcej o swoim śnie.
— A, cholera. — Poluźniam nieco przytrzymujące mnie paski, bo cisną. W ten sposób odłączam również niektóre z urządzeń kontrolnych Sigfrida, ale wyjątkowo nie zwraca mi na to uwagi. — To całkiem nudny sen. Jesteśmy w statku. Dolatujemy do planety, która wpatruje się we mnie, niczym ludzka twarz. Nie widzę oczu, bo zasłaniają je brwi, ale z jakiegoś powodu wiem, że ta twarz płacze i to przeze mnie.
— Czy ją rozpoznajesz?
— Nie. To twarz jakiejś kobiety.
— Wiesz, dlaczego płacze?
— Raczej nie, ale to przeze mnie. Jestem tego pewien.
Chwila milczenia. — Czy mógłbyś zapiąć z powrotem paski? — mówi.
Przestaję nad sobą panować. — Czyżbyś się bał — w moim głosie brzmi drwina — że nagle wstanę i rzucę się na ciebie?
— Oczywiście, że nie. Ale będę ci wdzięczny, jeśli zrobisz to, o co proszę.
Zaczynam zapinać je powoli i niechętnie. — Zastanawiam się tylko, co mi po wdzięczności programu komputerowego.
Nie odpowiada, chce mnie przetrzymać. Pozwalam mu wygrać i mówię:
— W porządku, już jestem w kaftanie bezpieczeństwa. Jakie to wstrząsy zamierzasz mi zaaplikować, że aż trzeba mnie związać?
— To pewnie nic takiego, Robbie — mówi. — Zastanawiam się właśnie, dlaczego czujesz się winny, że ta dziewczyna z planety płakała.
— Ba, żebym to wiedział — odpowiadam i naprawdę tak to czuję.
— Znam parę faktów, z powodu których masz wyrzuty sumienia — mówi. — Jeden z nich to śmierć twojej matki.
— Chyba tak, w jakiś idiotyczny sposób — przyznaję mu rację.
— Myślę też, że czujesz się winny wobec twojej dziewczyny, Gelle-Klary Moyniin.
Poruszam się nerwowo. — Gorąco tu jak cholera — skarżę się.
— Czy wydaje ci się, że któraś z tych osób coś ci zarzucała?
— Skąd mam, kurwa, wiedzieć?
— A może pamiętasz, że coś takiego mówiły?
— Nie! — Rozmowa staje się zbyt osobista, więc chcąc ją utrzymać na płaszczyźnie obojętnej stwierdzam: — Zgoda, że mam pewną tendencję do obarczania się odpowiedzialnością. Jestem chyba dość klasycznym przypadkiem, nie? Można go odszukać na stronie 277 każdego podręcznika.
Rozbawia mnie pozwalając przez chwilę trwać w tym bezosobowym tonie. — Lecz prawdopodobnie na tejże stronie — stwierdza — mówi się również o tym, że odpowiedzialność narzuca sam podmiot. Sam więc ją stwarzasz, Robbie.
— Bez wątpienia.
— Nie musisz przecież wbrew swojej woli poczuwać się do jakiejkolwiek odpowiedzialności.
— Oczywiście, ale ja chcę.
— Czy przychodzi ci do głowy — pyta prawie natychmiast — dlaczego tak się dzieje? Dlaczego chcesz mieć poczucie, że jeśli cokolwiek jest źle, to z twojej winy?
— A, psiakrew! — rzucam z niesmakiem. — Twoje przewody znowu nawalają. To nie jest tak. Chodzi o coś więcej… posłuchaj. Kiedy zasiadam do uczty życia, jestem tak zajęty zastanawianiem się, jak spojrzeć na rachunek, co pomyślą inni, gdy go zapłacę, i czy mam przy sobie dosyć pieniędzy, że nie starcza mi sił na jedzenie.
— Niezbyt mi się podobają te twoje literackie popisy — mówi łagodnie.
— Bardzo mi przykro. — Nieprawda, wcale nie jest mi przykro. Doprowadza mnie do szału.
— Wracając zaś do twojego porównania: dlaczego nie posłuchasz, co mówią inni ludzie? Może mówią o tobie coś miłego albo coś ważnego?
Muszę się powstrzymać, żeby nie zrzucić pasków, nie zdzielić w twarz szczerzącego zęby manekina i nie wyjść z tego bagna raz na zawsze. Czeka, a mnie się wszystko w głowie kotłuje, w końcu wybucham: — Mam ich słuchać? Sigfrid, ty stary, głupi gracie, przecież ja nic innego nie robię. Chcę, żeby mi mówili, że mnie kochają. Nawet mogą mi mówić, że mnie nienawidzą, cokolwiek, ale niech to powiedzą, sami z głębi serca, szczerze. Tak jestem zasłuchany w głos serca, że nawet nie słyszę, gdy ktoś mnie prosi o sól.
Milczenie. Chyba dłużej nie wytrzymam. — Potrafisz to wszystko tak pięknie wyrazić, Robbie — po chwili mówi z podziwem — ale ja najchętniej…
— Przestań! — ryczę, naprawdę już wściekły, zrzucam paski i siadam, by spojrzeć mu w twarz. — I przestań nazywać mnie Robbie! Mówisz tak do mnie, kiedy według ciebie zachowuję się jak dziecko. Ale teraz nie jestem dzieckiem!