— Zawsze przecież o tym wiedzieliśmy, prawda? — rzuca za mną, kiedy wychodzę. — Ale czy nie obawiasz się, że to właśnie ciebie trzeba kontrolować?
Rozdział 20
Kiedy spędza się całe tygodnie blisko drugiej osoby, tak blisko, że się słyszy każdą czkawkę, zna się każdy zapach i zadrapanie na skórze, kończy się to albo nienawiścią, albo takim zaplątaniem się w siebie, że trudno te więzy zrzucić. W przypadku Klary i moim było jedno i drugie. Nasz romansik przekształcił się w związek syjamskich bliźniąt. Nie było w nim żadnej miłości, zabrakło na nią miejsca. A jednak znałem każdą cząstkę Klary, każdy por skóry, każdą myśl, znałem ją dużo lepiej niż moją matkę. A znałem w taki sam sposób — poczynając od łona. Klara otaczała mnie całkowicie.
I tak jak z yin i yang ona też była otoczona przeze mnie, nakreślaliśmy sobie nawzajem świat i chwilami miałem rozpaczliwą potrzebę — a pewien jestem, że ona również — oderwania się od siebie i odetchnięcia na nowo świeżym powietrzem.
Po powrocie, brudni i wycieńczeni, automatycznie ruszyliśmy w kierunku pokoi Klary. Tam była oddzielna łazienka, tam było dosyć miejsca, wszystko było gotowe i padliśmy na łóżko jak stare małżeństwo po tygodniowej wakacyjnej włóczędze. Tyle, że my nie byliśmy starym małżeństwem. Nie miałem do niej żadnego prawa. Klara postarała się mi o tym przypomnieć następnego dnia przy śniadaniu ostentacyjnie płacąc rachunek (wściekle drogie przywiezione z Ziemi kanadyjskie jaja na bekonie, świeży ananas, płatki zbożowe, prawdziwa śmietanka, cappuccino). Zademonstrowałem odruch Warunkowy, którego oczekiwała. — Nie musisz tego robić — powiedziałem. — I tak zdaję sobie sprawę, że masz więcej pieniędzy, niż ja.
— I chciałbyś wiedzieć ile — odpowiedziała, uśmiechając się słodko.
Jeśli chodzi o ścisłość, wiedziałem. Powiedział mi to Shicky. Miała na koncie 700 tysięcy dolarów i jakieś drobne. Wystarczyłoby to na powrót na Wenus i na spokojne życie, gdyby chciała, choć trudno mi zrozumieć, dlaczego w ogóle ktoś chce tam żyć. Może właśnie dlatego została na Gateway, choć nie musiała. Tunele są wszędzie jednakowe. — Powinnaś w końcu wyjść na świat — mówię, dokończając swoją myśl na głos. — Nie można na zawsze pozostać w łonie matki.
Była zaskoczona, lecz rozbawiona. — Kochany Bobie — powiedziała wyciągając z mojej kieszeni papierosa i pozwalając mi go zapalić — powinieneś zostawić w spokoju swoją zmarłą matkę. Jest mi bardzo trudno ciągle pamiętać o tym, że mam cię odpychać, byś mógł przeze mnie ją adorować.
Zauważyłem, że mówiliśmy o różnych sprawach, choć z drugiej strony może i nie. Głównym celem nie było przekazanie myśli, lecz zadanie bólu. — Klaro — powiedziałem uprzejmie — wiesz, że cię kocham. Martwi mnie, że skończyłaś czterdziestkę nie przeżywszy prawdziwie trwałego związku z mężczyzną.
Zachichotała. — Koteczku — odpowiedziała — chciałam właśnie o tym porozmawiać. O twoim nosie. — Skrzywiła się. — Wczoraj w nocy, mimo że byłam tak zmęczona, myślałam, że się porzygam, dopóki się nie obróciłeś. Może gdybyś się przeszedł do szpitala, to wyciągnęliby ci to świństwo.
Niestety, nawet ja to czułem. Nie wiem dokładnie, co jest w zgniłym opatrunku chirurgicznym, ale trudno to znieść. Obiecałem więc, że pójdę do szpitala i potem, by jej zrobić na złość, nie dokończyłem porcji świeżego ananasa za sto dolarów. Ona z kolei, by mnie ukarać, zaczęła ze złością przesuwać moje rzeczy w szafce robiąc w ten sposób miejsce na zawartość swego nesesera. Siłą rzeczy musiałem więc powiedzieć: — Nie rób tego, dziecino. Mimo że cię tak bardzo kocham, chyba na trochę wrócę do swego pokoju.
Wyciągnęła rękę i poklepała mnie po ramieniu. — Będzie mi tu pusto — powiedziała, gasząc papierosa. — Przyzwyczaiłam się, że mam cię rano obok siebie. Z drugiej jednak strony…
— Wstąpię po rzeczy w drodze do szpitala — przerwałem. Rozmowa ta nie sprawiała mi zbytniej przyjemności, więc nie chciałem jej już przedłużać, póki można takie utarczki damsko-męskie uzasadnić napięciem przedmenstrualnym. Podoba mi się ta teoria, ale wiedziałem niestety, że w tym przypadku nie ma zastosowania do Klary. Pozostaje również otwarty problem, jak wytłumaczyć moje zachowanie.
W szpitalu musiałem czekać ponad godzinę, a potem bardzo bolało.
UWAGI O WYBUCHACH
Dr Asmenion: Oczywiście dobre pomiary Novej lub Supernovej warte są kupę forsy. To znaczy pomiary samego procesu. Zdjęcia wykonane później nikogo już nie interesują, i pamiętajcie, żeby zawsze szukać naszego słońca, jak już je znajdziecie, zróbcie wszystkie możliwe odczyty, we wszystkich częstotliwościach, w najbliższym otoczeniu z odchyleniem do pięciu stopni z każdej strony. Oczywiście, przy maksymalnym powiększeniu.
Pytanie: A po co?
Dr Asmenion: Może znajdziecie się przypadkiem po drugiej stronie słońca, gdzieś w okolicy gwiazdy Tycho czy Mgławicy Kraba, czyli pozostałości Supernovej z roku 1054 w Gwiazdozbiorze Byka. I może uda wam się zrobić zdjęcie takiej gwiazdy przed wybuchem. Za coś takiego daliby wam od ręki z pięćdziesiąt czy sto tysięcy.
Krwawiłem jak zarzynane prosię, poplamiłem koszulę i spodnie, a kiedy wyciągali z nosa tę niekończącą się gazę, którą Ham Tayeh wepchnął, by zatamować krwotok, odczuwałem to, jakby wyrywali ze mnie kawały żywego mięsa. Wrzeszczałem. Niewysoka starsza Japonka, która tego dnia pełniła dyżur w ambulatońum, ledwie to wytrzymywała. — Zamknij się, proszę! — powiedziała. — Zachowujesz się jak ten pomyleniec, który wrócił niedawno temu, a potem się zabił.
Kazałem się jej odsunąć, ręką przytrzymywałem nos, żeby zatamować krew. Czułem, że dzieje się coś niedobrego. — Jak się nazywał?
Odepchnęła moją rękę i dotknęła nosa. — Nie wiem, ale zaraz, zaraz… Ty też jesteś chyba z tego pechowego statku?
— Właśnie chcę sprawdzić. Czy nazywał się Sam Kahane?
Stała się nagle bardziej ludzka. — Tak mi przykro, kochanie — powiedziała. — Chyba tak się nazywał. Chcieli mu dać zastrzyk, żeby się uspokoił, a on wyrwał lekarzowi igłę i… no, zadźgał się na śmierć.
To rzeczywiście była wiadomość dnia.
W końcu udało jej się skauteryzować mój nos. — Wsadzę tylko niewielki opatrunek — powiedziała. — Jutro sam go sobie wyjmiesz. Tylko powoli. Jeśli będziesz krwawił, pędem przylatuj.
Kiedy mnie puściła, wyglądałem jak niedoszła ofiara kata. Doczłapałem do pokoju Klary, by się przebrać. Lecz na tym nie kończyły się nieprzyjemności tego dnia. — Cholerne Bliźnięta — warknęła na mnie. — Następnym razem, jeśli polecę, to z Bykiem, na przykład z takim Miecznikowem.
— Co się stało?
— Przyznali nam dwanaście tysięcy pięćset premii — na pięcioro. Boże! Przecież ja mojej służącej daję większe napiwki.
— Skąd wiesz? — zdążyłem już podzielić dwanaście i pół tysiąca przez pięć, lecz w tym samym ułamku sekundy przeleciało mi przez myśl, czy w zaistniałej sytuacji nie podzielą tej sumy na cztery.
— Dzwonili dziesięć minut temu. O Boże! Najbardziej kurewska wyprawa, jaką kiedykolwiek odbyłam i mam z niej tyle, że wystarczy zaledwie na jeden zielony żeton w kasynie. — Popatrzyła na moją koszulę i złagodniała nieco. — No, to nie twoja wina, Bob, ale Bliźnięta nigdy nie potrafią podjąć decyzji. Powinnam o tym dobrze wiedzieć. Poczekaj, poszukam jakiegoś czystego ubrania.