— Oczywiście, Shicky — starałem się załatwić sprawę taktownie. — Czy wiedzą o tym w Korporacji?
— Zgodziliby się, żebym poleciał jako członek załogi na miejscu, którego nikt nie zechce.
— Aha. Wolałem jednak nie mówić, że nie bardzo miałbym ochotę na lot, na który nikt inny nie reflektuje. Shicky wiedział o tym. Znał już Gateway bardzo dobrze. Krążyły plotki, że miał kiedyś odłożony niezły kapitalik, wystarczający na Pełny Serwis Medyczny i tak dalej. Ale albo go oddał, albo stracił i tak żył jako kaleka. Wiem, że mnie rozumiał, ale ja byłem daleki od zrozumienia Shikitei Bakina.
Odsunął się, gdy rozkładałem rzeczy, plotkowaliśmy o wspólnych znajomych. Statek Sheri nie powrócił. Oczywiście, nie był to, jak na razie, powód do zmartwienia. Spokojnie mógł jeszcze nie wracać kilka dobrych tygodni i nie byłoby to nic strasznego. Para Kongijczyków mieszkająca za skrzyżowaniem powróciła tymczasem z ogromnym ładunkiem modlitewnych wachlarzy, które odnaleźli na dotychczas nieznanej planecie Heechów obiegającej gwiazdę F-2 na skraju spiralnej odnogi Oriona. Dostali milion na troje, zabrali więc swoją część z powrotem do Mungbere. Zaś Forehandowie…
Louise Foiehand zajrzała do mnie w momencie, kiedy o nich rozmawialiśmy. — Usłyszałam wasze głosy — powiedziała zbliżając się, by mnie ucałować. — Przykro mi, że wam się nie powiodło.
— Bywa i tak.
— W każdym razie — cieszę się, że wróciłeś. Mnie też nie poszło lepiej. Trafiłam na idiotyczną małą gwiazdkę, w pobliżu nie było żadnej planety. Nie mam pojęcia, dlaczego Heechowie w ogóle mieli ten kurs. — Uśmiechnęła się i z czułością pogładziła mnie po karku. — Chciałabym dziś wydać przyjęcie na cześć waszego powrotu. A może ty i Klara…
— To wspaniały pomysł — odpowiedziałem. Nie mówiła więcej o Klarze. Nie było wątpliwości, że plotka już się rozeszła, poczta pantoflowa na Gateway działa dzień i noc. Po paru minutach wyszła.
— Miła z niej kobieta — rzekłem do Shicky'ego oglądając się za nią. — W ogóle miła rodzina. Czy coś ją gnębi?
— Owszem. Jej córka Lois powinna już dawno wrócić. Ostatnio mieli sporo trosk.
Spojrzałem na niego. — Nie — powiedział — nie chodzi ani o Willę, ani ojca. Są na wyprawie, ale jeszcze nie spóźnieni. Chodzi o syna.
— Wiem, Henryka. Nazywali go Hat.
— Zmarł tuż przed ich przyjazdem tutaj. A teraz Lois. — Pochylił głowę, podfrunął i w locie podniósł termos z herbatą. — Muszę iść do pracy.
— Jak idzie sadzenie bluszczu?
— Już się tym nie zajmuję — odpowiedział ponuro. — Emma uważała, że nie nadaję się na kierownika.
— Tak? A co teraz robisz?
— Dbam o to, by Gateway wyglądała atrakcyjnie — odrzekł. — Chyba można mnie nazwać „śmieciarzem”.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Gateway była bardzo zaśmiecona, mała siła przyciągania powodowała, że wyrzucony skrawek papieru czy lekkiego jak piórko plastiku mógł pofrunąć dokądkolwiek. Zamiecenie podłogi było niemożliwe. Pierwsze pociągnięcie szczotką wprawiało wszystko w ruch. Widziałem sprzątaczy goniących z maleńkimi ręcznymi odkurzaczami za kawałkiem gazety i grudkami tytoniowego popiołu, nawet sam się zastanawiałem, czy się tym nie zająć. Nie podobało mi się jednak, że robił to Shicky.
— Nic się nie martw, Bob — jak on wspaniale czytał w moich myślach! — ja naprawdę lubię tę robotę. Ale proszę cię, jeżeli będziecie potrzebowali kogoś do załogi — pamiętaj o mnie.
Odebrałem premię i opłaciłem utrzymanie na trzy tygodnie naprzód. Kupiłem sobie parę potrzebnych rzeczy: nowe ubranie i parę taśm z muzyką, która miała zagłuszyć w mojej pamięci Mozarta i Palestrina. W ten sposób zostało mi jakieś dwieście dolarów.
Dwieście dolarów to prawie tyle co nic. Mogło starczyć na dwadzieścia drinków w Błękitnym Piekiełku, na jeden żeton przy stole do gry w oko, lub, być może, na kilka solidnych obiadów gdzieś poza kantyną.
Miałem więc trzy rzeczy do wyboru. Znaleźć inną pracę i tym samym ugrzęznąć tu na amen, wyruszyć na kolejną wyprawę w ciągu trzech tygodni albo dać za wygraną i wrócić do domu. Żadna z tych możliwości mnie nie pociągała. Lecz zakładając, że nie będę wydawał zbyt dużo pieniędzy, mogłem odłożyć decyzję na później — o całe dwadzieścia dni. Postanowiłem przestać palić i nie jadać w restauracjach, tym sposobem mogłem zredukować moje wydatki do maksimum dziesięciu dolarów dziennie. Zatem moja gotówka skończyłaby się wraz z opłaconym utrzymaniem.
Zadzwoniłem do Klary. W piezofonie jej twarz i głos były powściągliwe, lecz przyjazne, więc ja również rozmawiałem z nią powściągliwie i serdecznie. Nie wspomniałem o przyjęciu, a ponieważ ona nie wyraziła ochoty, by spotkać się ze mną wieczorem, tak to zostawiliśmy: w martwym-punkcie. Mnie to nie przeszkadzało, nie potrzebowałem Klary. Na przyjęciu poznałem inną dziewczynę, Doreen Mackenzie. Trudno w zasadzie nazywać ją dziewczyną, miała spokojnie dziewięć lat więcej niż ja i odbyła już pięć wypraw. Bardzo mnie w niej podniecało to, że raz jej się rzeczywiście udało. Zabrała ze sobą do Atlanty półtora miliona i wydała wszystko chcąc kupić sobie karierę piosenkarki piezowizyjnej. Płaciła za utwory, menadżera, reklamy, ogłoszenia, próbne nagrania, wszystko — i kiedy jej się nie powiodło, wróciła na Gateway, by spróbować raz jeszcze. Poza tym była bardzo, bardzo ładna.
Lecz po dwóch dniach poznawania Doreen znowu zadzwoniłem do Klary. — Czekam — powiedziała podniecona. Byłem u niej w dziesięć minut, po piętnastu znaleźliśmy się w łóżku. Kłopot z poznawaniem Doreen polegał na tym, że ją całą poznałem. Była fajna i strasznie zapalona, ale nie była Klarą Moyniin.
Kiedy leżeliśmy razem w hamaku — spoceni, odprężeni i zmęczeni — Klara ziewnęła, potargała moje włosy, odchyliła głowę i popatrzyła na mnie. — Cholera — powiedziała sennym głosem. — Chyba to tak wygląda, gdy się jest zakochanym.
Chciałem być miły. — Dzięki temu życie toczy się naprzód. Nie, nie dzięki „temu”, dzięki tobie.
Potrząsnęła ze smutkiem głową. — Czasami nie mogę cię już znieść — odpowiedziała. — Strzelcy nie potrafią dogadać się z Bliźniętami. Ja jestem znakiem ognia — a ty…. jak wszystkie Bliźnięta jesteś bardzo niezdecydowany.
— Wolałbym, żebyś ciągle nie wracała do tych bzdur — odpowiedziałem. Nie obraziła się. — Chodźmy gdzieś coś zjeść.
Zsunąłem się z hamaka i stanąłem odczuwając potrzebę rozmowy bez kontaktu fizycznego. — Droga Klaro — zacząłem — nie mogę być na twoim utrzymaniu, bo prędzej czy później zaczniesz się wściekać, a nawet jeśli nie — to ja, spodziewając się czegoś takiego, będę wściekły na ciebie. Po prostu nie mam pieniędzy. Jeśli chcesz jadać poza kantyną — rób to sama. Nie będę cię też opalał, nie będę pił twojego alkoholu i grał twoimi żetonami. Masz ochotę coś zjeść — proszę bardzo, idź, spotkamy się później. Może pójdziemy na spacer.
— Bliźnięta nigdy nie wiedzą, jak postępować z forsą — westchnęła — ale potrafią zachować się w łóżku.
Ubraliśmy się i wyszliśmy coś zjeść, ale w kantynie Korporacji, gdzie trzeba czekać z tacą w kolejce, a potem jeść na stojąco. Jedzenie jest nienajgorsze, jeśli się człowiek nie zastanawia zbytnio, na czym je wyhodowano. Cena też jest przystępna — za darmo. Mówią, że jeśli człowiek je wszystkie posiłki w stołówce, zaspokaja swe zapotrzebowanie kaloryczne w ponad stu procentach. Trzeba jednak jeść wszystkiego po trochu. Białko jednokomórkowe i białko roślinne są niepełnowartościowe, jeśli spożywa się je oddzielnie. Nie wystarczy więc sama galaretka z soi lub budyń bakteryjny. Należy jeść jedno i drugie.