Rozdział 3
Sigfrid nigdy nie zmienia tematu rozmowy. Nie mówi: — No dobrze, Bob, chyba już dość o tym. — Ale czasami, kiedy leżąc na materacu długo nie odpowiadam żartując czy mrucząc coś pod nosem, odzywa się po chwili:
— Przejdźmy do czegoś innego. Mówiłeś mi, że kiedyś przydarzyło ci się coś takiego, o czym chciałbyś porozmawiać. Przypominasz sobie… było to ostatnim razem, gdy…
— Gdy rozmawiałem z Klarą — o to ci chodzi?
— Tak.
— Zawsze wiem, co chcesz powiedzieć.
— Czy to ma jakieś znaczenie. Bob? No więc? Czy chcesz mi zatem powiedzieć, jak czułeś się wtedy?
— Czemu nie. — Czyszczę sobie paznokieć środkowego palca prawej ręki wkładając go między dwa przednie dolne zęby. Przyglądam mu się i mówię: — Zdaję sobie sprawę, że było to bardzo ważne. Być może, była to najgorsza chwila w moim życiu. Gorsza nawet od tej, kiedy Sylwia wyzwała mnie od ostatnich lub kiedy dowiedziałem się, że moja matka umarła.
— Bob, czy to znaczy, że chciałbyś właśnie porozmawiać o którejś z tych dwóch spraw?
— Wcale nie. Przecież mówisz, bym opowiadał o Klarze. No dobrze. Układam się na materacu z pianki i zastanawiam przez moment. Zawsze interesowała mnie intuicja transcedentalna i czasami, kiedy mam jakiś problem, zaczynam uparcie powtarzać swoją mantrę i za chwilę znam już gotową odpowiedź. Sprzedaj akcje fermy rybnej w Baja i kup transport rur instalacyjnych na giełdzie. To jeden przykład i opłaciło się z nawiązką. Albo — zabierz Rachelę na narty wodne do Meridy nad Zatoką Campeche. I rzeczywiście, poszła ze mną natychmiast do łóżka, podczas gdy wszystkie inne sposoby nie skutkowały.
— Nie odpowiadasz. Rob — mówi Sigfrid.
— Zastanawiam się nad tym, co powiedziałeś.
— Nie myśl o tym, proszę. Po prostu mów. Powiedz mi, jakie obecnie uczucia żywisz do Klary.
Staram się myśleć o tym szczerze. Sigfrid nie pozwala mi korzystać z IT, szukam więc w sobie stłumionych uczuć.
— Niezbyt silne — odpowiadam. — Przynajmniej na zewnątrz.
— Czy pamiętasz, co czułeś wtenczas?
— Doskonale.
— Postaraj się czuć to co wtedy.
— Dobrze. — Posłusznie rekonstruuję w myśli całą sytuację. Jestem tam, rozmawiam z Klarą przez radio. Dane krzyczy coś w lądowniku. Wszyscy jesteśmy nieprzytomni ze strachu. Pod nami otwiera się niebieskawa mgiełka i po raz pierwszy widzę przyćmioną kościotrupią gwiazdę. Trójka, nie — to była Piątka… Zresztą nieważne, cuchnie wymiotami i potem. Całe ciało mam obolałe.
Pamiętam to doskonale, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że rzeczywiście to przeżywam. Na poły chichocząc opowiadam nie przywiązując wagi do tego, co mówię: — Odbieram narastający ból, poczucie winy i cierpienie, i nie mogę sobie z tym poradzić. — Czasami próbuję z nim tak postępować wyznając bolesną prawdę tonem jakiego się używa na przyjęciu prosząc kelnera o kolejną szklankę ponczu. Robię to wtedy, kiedy chcę odeprzeć jego atak. Nie sądzę jednak, by to skutkowało. Sigfrid ma w sobie mnóstwo obwodów Heechów. Jest o całe niebo lepszy od maszyn, które były w Instytucie, gdy przydarzyła mi się tamta historia. Nieprzerwanie kontroluje wszystkie moje fizyczne parametry: przewodnictwo skóry, puls, aktywność beta i tak dalej. Odczyty uzyskuje z pasków, którymi jestem przypięty do materaca, po to by pokazać mi, jak gwałtownie rzucam się na wszystkie strony. Mierzy siłę mego głosu i bada widmowo odczyt szukając fałszywych tonów. Rozumie także znaczenie słów. Sigfrid jest niezwykle bystry, jeśli wziąć pod uwagę jego głupotę.
Nie łatwo daje się oszukać. Kiedy spotkanie dobiega już końca, opadam zupełnie z sił i czuję, że gdybym został jeszcze chwilę, ból opanowałby mnie bez reszty. Zniszczyłby mnie.
Lub wyleczył. A może to jedno i to samo.
Rozdział 4
Gateway rosła oto w iluminatorach naszego ziemskiego statku. Był to asteroid, lub może jądro komety, około dziesięciu kilometrów długości, w kształcie gruszki. Z zewnątrz przypominała ciężką zwęgloną bryłę ze śladami błękitu. Wewnątrz była bramą do gwiazd.
Sheri Loffat, za którą tłoczyli się, wytrzeszczając oczy, pozostali przyszli poszukiwacze, oparła się o moje ramię.
— O Boże, Bob! — zawołała. — Popatrz na te krążowniki!
— Jeśli coś im się nie spodoba — rzucił ktoś z tyłu — to nas rozwalą.
— Co im by się miało nie spodobać — odpowiedziała Sheri, choć w jej głosie zabrzmiał niepokój. Okręty krążyły groźnie wokół asteroidu zazdrośnie bacząc, by nikt z nowo przybyłych nie wykradł jakichś drogocennych tajemnic.
Uwiesiliśmy się klamry iluminatora wlepiając wzrok w krążowniki. Była to głupota z naszej strony. Mogło się źle skończyć. Co prawda, niewielkie było prawdopodobieństwo, by orbita naszego statku wokół Gateway i brazylijskiego krążownika miały ten sam wymiar delty V, ale wystarczyła niewielka tylko zmiana kursu, a byłoby po nas. Zawsze istniała też możliwość, że nasz pojazd obróci się o jakieś dziewięćdziesiąt stopni i nagle w niewielkiej odległości przed nami wyłoni się nagie Słońce. Z tej odległości oznaczało to ślepotę nas wszystkich. Nie chcieliśmy jednak niczego przegapić.
Brazylijski krążownik nie podszedł bliżej. Obserwowaliśmy błyski świateł i wiedzieliśmy, że sprawdzają laserem nasze towarospisy. Było to normalne. Mówiłem przedtem, że krążowniki wypatrują złodziei, ale tak na prawdę to bardziej zajmują się sobą nawzajem niż innymi sprawami. Nawet nami. Rosjanie są podejrzliwi wobec Chińczyków, Chińczycy wobec Rosjan, Brazylijczycy — Wenusjan. I nikt z nich nie ufa Amerykanom.
Tak więc pozostałe cztery krążowniki bardziej pilnowały Brazylijczyków niż ci z kolei nas. Wiedzieliśmy jednak dobrze, iż jeśli nasze kodowane certyfikaty nie będą zgodne z wzorami przekazanymi przez pięć konsulatów, które wystawiły je w porcie ekspedycyjnym na Ziemi, to następnym krokiem nie będzie dyskusja, ale torpeda.
To zabawne. Doskonale mogłem wyobrazić sobie tę torpedę, A także faceta, który z zimną krwią celuje i ją odpala, nasz statek rozkwitający płomieniem pomarańczowego światła, a także nas samych zamienionych w pojedyncze atomy na orbicie… Tylko że torpedę obsługiwał — jak sądzę mat Francis Hereira. Zostaliśmy później całkiem dobrymi kumplami. Nie był to facet, o którym można powiedzieć, że zabija bez zmrużenia oka. Płakałem w jego ramionach cały dzień po powrocie z ostatniej podróży, w pokoju szpitalnym, gdzie Francy miał mnie zrewidować w poszukiwaniu kontrabandy, a on płakał razem ze mną.
Krążownik odleciał. Łagodnie nami zakołysało i podczas gdy nasz statek zaczął zbliżać się do Gateway, rzuciliśmy się z powrotem do iluminatora.
— Wygląda jak ciężki przypadek ospy — zauważył ktoś. I rzeczywiście tak wyglądała. Część blizn ziała pustką. Były to miejsca postoju statków, które wyruszyły na wyprawę. I niektóre pozostaną tak otwarte na zawsze, ponieważ statki nigdy nie powrócą. Większość z blizn pokrywały jednak jakieś wybrzuszenia przypominające kapelusze grzybów.
Te kapelusze, to były właśnie statki i na tym polegała rola Gateway. Niełatwo było je dojrzeć. Gateway zresztą też. Po pierwsze jej zdolność odbijania promieni była niewielka, a poza tym sam asteroid nie był duży: jak już mówiłem, nie miał więcej niż dziesięć kilometrów długości, zaś dwa razy mniej w równiku obrotu.