Выбрать главу

— O czym ty mówisz?

— Jak to? O twoich kłopotach. Musiało cię dużo kosztować przyznanie się przed sobą, że potrzebujesz pomocy.

— Owszem — odpowiedziała. — Tylko ty, zdaje się, nie rozumiesz, na czym ten problem polega. Samo bycie z tobą nie jest problemem. Ty sam możesz być problemem. Już sama nie wiem. Martwi mnie przede wszystkim mój brak zdecydowania. Nie mogę podjąć żadnej decyzji. Tak długo odkładałam ten następny lot, no i poza tym, tylko się nie obrażaj… to, że wybrałam mężczyznę spod znaku Bliźniąt na towarzysza wyprawy…

— Nie znoszę tych astrologicznych bzdur!

— Ty naprawdę masz powikłaną osobowość, dobrze o tym wiesz. A ja już zaczynam na tobie polegać. Nie chcę tak żyć.

Od pewnego czasu obydwojgu nam odechciało się spać, były dwa wyjścia z tej sytuacji. Mogliśmy zacząć wypominać sobie: „A przecież mówiłeś, że mnie kochasz!”, a potem urządzić scenę w stylu „Nie zniosę tego dłużej!”, która zakończyłaby się na powrót w łóżku albo definitywnym rozstaniem, moglibyśmy również zrobić coś, co pozwoliłoby nam zapomnieć o tym wszystkim. Klara rozumowała najwyraźniej podobnie jak ja, bo wysunąwszy się z hamaka zaczęła się ubierać.

— Chodźmy do kasyna — powiedziała z promiennym uśmiechem. — Czuję, że dzisiaj będę miała szczęście.

Żadne statki nie stały na Gateway, zabrakło więc turystów. Poszukiwaczy było też niewielu, ponieważ w ostatnich tygodniach sporo ich wyruszyło. Prawie połowa stołów była nieczynna, pokryto je zielonymi pokrowcami. Klara jednak znalazła miejsce, wzięła stosik studolarowych żetonów, a rozdający karty pozwolił mi usiąść przy niej, mimo że nie grałem. — Mówiłam ci, że dzisiaj będę miała szczęście — powiedziała, gdy po dziesięciu minutach zgarnęła ponad dwa tysiące.

— Nieźle ci idzie — zachęciłem ją do dalszej gry, choć ja się bawiłem średnio. Wstałem, by się trochę pokręcić po lokalu. Dane Mieczników pieczołowicie karmił pięciodolarówkami automat, lecz nie przejawiał zbytniej ochoty do rozmowy. Nikt nie grał w bakarata. Powiedziałem Klarze, że skoczę do Błękitnego Piekiełka na kawę (pięć dolarów, ale w czasach takiego właśnie zastoju potrafili dolewać za darmo). Posłała mi uśmiech nie spuszczając ani na chwilę wzroku z kart.

RAPORT LOTU

Pojazd A3-7. Wyprawa 022D55. Załoga S. Rigney, E. Tsien, M. Sindler.

Czas lotu 18 dni O godzin. Osiągnięty cel w pobliżu Ksi Pegaza A.

Resume: „Wyszliśmy z nadświetlnej na bliskiej orbicie wokół planety w odległości ok. 9 j.a. od słońca. W pobliżu równika odkryliśmy promieniowanie Heechów, mimo że planeta pokryta jest śniegiem. Rigney i Mary Sindler wylądowali tam i z pewnymi trudnościami, ponieważ miejsce to jest górzyste, dotarli do wolnego od śniegu ciepłego obszaru, na którym znajdowała się metaliczna kopuła. Wewnątrz natrafiono na liczne artefakty Heechów, jak na przykład dwa puste lądowniki, sprzęty domowe o nieznanym przeznaczeniu i spiralę grzejną. Udało nam się przetransportować na statek większość mniejszych przedmiotów. Nie powiodło się natomiast całkowite zatrzymanie procesu grzania się spirali, zmniejszyliśmy jedynie natężenie i umieściliśmy ją w lądowniku. Mimo to Mary i Tsien w czasie lotu powrotnego odwodnili się i zapadli na śpiączkę.

Ocena Korporacji: Spirala grzejna poddana została analizie i zrekonstruowana. Załodze przyznano nagrodę 3 min dolarów. Nagroda 25 000 dol. za każdy kilogram przedmiotów, łącznie 675 000 dol. zaliczone na poczet przyszłego wykorzystania, o ile nastąpi.

W Błękitnym Piekiełku Louise Forehand popijała rakietówkę z wodą. W zasadzie nie była to prawdziwa rakietówka, ale po prostu staroświecka biała whisky wyprodukowana z tego, co w tym tygodniu obrodziło w zbiornikach hydroponicznych. Uśmiechnęła się przyjaźnie, więc się do niej przysiadłem.

Nagle zdałem sobie sprawę, że cały czas jest sama. W zasadzie nie miała po temu powodów. Była — choć trudno to nawet określić — jakby jedyną nie agresywną, nie wymagającą i nigdy nie robiącą mi wyrzutów osobą na Gateway. Wszyscy pozostali albo domagali się ode mnie tego, czego nie chciałem dać, albo nie chcieli wziąć tego, co im ofiarowywałem. Louise była zupełnie inna. Była dobre dziesięć lat starsza ode mnie i naprawdę bardzo ładna. Tak jak ja nosiła jedynie standardowe krótkie kombinezony Korporacji produkowane w trzech mało atrakcyjnych kolorach. Ale przerabiała je na dwuczęściowy komplet z obcisłymi szortami, luźną, wyciętą górą i odsłoniętym brzuchem. Zorientowałem się, że przygląda mi się, jak ją taksuję, i nagle poczułem się nieswojo.

— Fajnie wyglądasz — powiedziałem.

— Dziękuję. To tylko standardowe — pochwaliła się uśmiechem. — Nigdy nie było mnie stać na nic lepszego.

— Odkąd cię znam, zawsze ci to wystarczało — odpowiedziałem szczerze, ona zaś zmieniła temat.

— Podobno wraca jakiś statek — stwierdziła. — Mówią, że wyruszył dawno temu.

Wiedziałem, co to dla niej znaczy i zrozumiałem, dlaczego siedzi w Piekiełku, zamiast dawno spać. Wiedziałem też, że martwi się o córkę, ale nie pozwala, by ją to obezwładniało.

Miała idealny stosunek do zawodu poszukiwacza. Bała się wyruszyć, co jest zupełnie zrozumiałe. Ale nie dopuszczała, by strach ją paraliżował, ogromnie to w niej podziwiałem. Teraz, tak jak się umówili, nadal czekała na kogoś z rodziny, by wyruszyć ponownie, w ten sposób wracający zawsze zastawał na Gateway jednego z członków rodziny.

Opowiedziała mi trochę o ich życiu, jeżeli to można nazwać życiem. Mieszkali w pułapkach na turystów, czyli w wenusjańskim Wrzecionie, żyli z tego, co wyciskali z krążowników. Pieniędzy do wzięcia było sporo, ale konkurencja silna. Jak się dowiedziałem, Forehandom udało się nawet pewnego razu założyć klub nocny — z muzyką, dancingiem, występami. Zdaje się, że było im wtedy nienajgorzej, przynajmniej jak na wenusjańskie warunki. Lecz przez większość roku przebywało niewielu turystów i wówczas rzucało się na nich mnóstwo innych sępów walczących choćby o ochłapy, tak że nie dla wszystkich starczało. Sess i syn (ten, który zmarł) próbowali pracować jako przewodnicy. Mieli stary aerolot, kupili go po wypadku i odremontowali. Ale nie było z tego dużej forsy. Dziewczyny imały się wszystkich możliwych zajęć. Byłem wręcz pewien, że przynajmniej Louise przez pewien czas była dziwką, choć też wiele z tego nie wyciągała. Stoczyli się już prawie na dno, zanim udało im się dostać na Gateway.

Nie pierwszy raz tak się męczyli. Musieli się już zdrowo namordować, by najpierw wydostać się z Ziemi, gdy zrobiło się tam tak źle, że Wenus wyglądała na mniej beznadziejną alternatywę. Mieli w sobie więcej niż ktokolwiek inny odwagi i woli, by rzucić wszystko i polecieć.

— Jak wam się udało zapłacić za podróż dla wszystkich? — spytałem.

— Na Wenus — powiedziała Louise kończąc drinka i patrząc na zegarek — dotarliśmy najtaniej, jak można. Wielkim transportowcem wraz z dwustu dwudziestoma innymi imigrantami. Spaliśmy w zapiętych szelkach, wystawaliśmy w kolejce po to, by spędzić dwie minuty w toalecie, jedliśmy prasowany suchy prowiant i piliśmy wodę z zamkniętego obiegu. Jak na czterdzieści tysięcy za osobę, były to cholernie ciężkie warunki. Na szczęście jeszcze wtedy nie mieliśmy dzieci z wyjątkiem Hata, a on był jeszcze mały, więc za niego płaciło się tylko ćwierć biletu.

— Hat to twój syn? Co…

— Umarł — odrzekła.

Czekałem na coś jeszcze, ale powiedziała tylko: — Powinni mieć już łączność radiową z tym statkiem.