Выбрать главу

— Podaliby wiadomość przez piezofon.

Skinęła głową i przez chwilę wyglądała na zmartwioną. Korporacja zazwyczaj informuje o zbliżaniu się statków. Jeśli łączności brak — wiadomo — zmarłym trudno ją nawiązać. Więc starając się odegnać jej smutne myśli opowiedziałem o postanowieniu Klary. Wysłuchała mnie i kładąc mi rękę na dłoni spytała: — Nie złość się na mnie, Bob, ale czy ty sam nie myślałeś kiedyś o tym, by porozmawiać z psychiatrą?

— Nie stać mnie na to.

— Nawet na grupę? Na Poziomie Zakochanych jest zespół terapii Jano-va. Czasem ich słychać. Widziałam też ogłoszenia innych grup — analiza transakcyjna, Est, odwzorcowywanie. Oczywiście wiele z nich może już nie istnieje, bo członkowie wylecieli.

Jednakże uwagę skupiała nie na mnie. Z naszego miejsca widać było wejście do kasyna, jeden z krupierów z zaciekawieniem rozmawiał z członkiem załogi chińskiego krążownika. Louise patrzyła w ich stronę.

— Coś się dzieje — powiedziałem. — Miałem jeszcze dodać: „Chodźmy zobaczyć”, ale ona już wstała i szła w kierunku kasyna.

Grę przerwano. Wszyscy skupili się wokół stolika do gry w oko. Dane Mieczników siedział na zwolnionym przeze mnie miejscu obok Klary mając przed sobą kilka dwudziestopięciodolarowych żetonów. Pośrodku, na stołku rozdającego karty rozsiadł się Shicky. — Nie — mówił, gdy podchodziłem — nie znam nazwisk, ale to Piątka.

— Czy jeszcze żyją? — spytał ktoś.

— O ile wiem, to tak. Cześć! — uprzejmie skinął głową w naszym kierunku. — Już słyszeliście, jak widzę.

— Właściwie to nie — powiedziała Louise, mimowolnie sięgając po moją rękę. — Tyle tylko, że wrócił jakiś statek. Ale nie znasz nazwisk?

Dane Mieczników odwrócił głowę obrzucając ją wściekłym spojrzeniem. — Kogo obchodzą nazwiska? — warknął. — Najważniejsze, że to nikt z nas. A poza tym to duży statek. — Podniósł się. Jeszcze wyraźniej było widać, jak bardzo jest zły, zapomniał nawet zabrać ze stołu żetony. — Idę tam — oświadczył. — Chciałbym zobaczyć, jak wygląda życiowy sukces.

Ludzie z krążowników otoczyli lądowisko, ale jednym ze strażników był Francy Hereira. Wokół zlotni tłoczyła się jakaś setka ludzi, a stawiał im czoła jedynie Hereira i dwie dziewczyny z amerykańskiego krążownika. Mieczników rzucił się ku wylotowi szybu usiłując coś zobaczyć, zanim jedna z dziewcząt zdążyła go przegonić. Widzieliśmy, jak rozmawia z jakimś pięciobransoletkowym poszukiwaczem. W międzyczasie wyłapywaliśmy strzępy plotek.

— … omal nie zginęli. Zabrakło im wody…

— … Są tylko wycieńczeni. Nic im nie będzie…

— … Dziesięć milionów dolarów premii, co do grosza, no i jeszcze procenty!

Klara wzięła Louise pod rękę i pociągnęła ją do przodu. Przepchałem się za nimi. — Czy wiadomo, czyj to statek? — spytała.

Hereira posłał jej nikły uśmiech i skinął głową w moim kierunku.

— Jeszcze nie — powiedział. — Właśnie to sprawdzają.

— Co znaleźli? — krzyknął ktoś z tyłu.

— O ile wiem, nowe artefakty.

— Ale to była Piątka? — spytała Klara.

Hereira przytaknął, potem zajrzał w dół. — Dosyć już, przyjaciele — powiedział. — Teraz proszę się cofnąć. Zaraz zaczną ich wyprowadzać.

Cofnęliśmy się odrobinę, ale było to i tak bez znaczenia, nie wyprowadzano ich na naszym poziomie. Pierwszy wyjechał jakiś ważniak z Korporacji, którego nazwiska nie mogłem sobie przypomnieć, później chiński strażnik, potem sanitariusze pomagający mężczyźnie w szpitalnym kitlu. Skądś znałem jego twarz, ale nie pamiętałem, jak się nazywa, widziałem go na jakimś pożegnalnym przyjęciu, może zresztą na niejednym. Był to niewysoki, starszy Murzyn, który latał już dwa lub trzy razy, ale bez sukcesów. Teraz miał oczy otwarte, nawet wyraziste, lecz wyglądał na krańcowo wycieńczonego. Obojętnie popatrzył na tłum zebranych wokół wejścia do zlotni, a potem zniknął z oczu.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że Louise miała przymknięte oczy i cicho płakała. Klara otoczyła ją ramieniem. Przesuwając się wraz z tłumem dotarłem do nich i spojrzałem na Klarę pytająco. — To Piątka — odpowiedziała cicho. — Jej córka była w Trójce.

Wiedziałem, że Louise to usłyszała, więc pogłaskałem ją i rzekłem, że bardzo mi przykro. I wtedy uchylił się otwór szybu i spojrzałem w dół.

Udało mi się w mgnieniu oka zauważyć, jak wygląda dziesięć czy dwadzieścia milionów dolarów. Była to sterta sześciokątnych skrzynek z metalu Heechów, nie szerszych niż pół metra i całkiem niskich. Potem usłyszałem, jak Francy Hereira prosi, żebym się cofnął. Odsunąłem się więc od szybu i wtedy wyłoniła się następna osoba w szpitalnym uniformie. Nie zauważyła mnie, miała zamknięte oczy. Ale ja ją poznałem. To była Sheri.

Rozdział 21

— Czuję się jak idiota, Sigfrid — mówię.

— Co mógłbym zrobić, żebyś się poczuł swobodniej?

— Wypchaj się! — O Boże! Wymalował cały pokój w obrazki dla dzieci. Ale najgorszy w tym wszystkim jest on sam. Tym razem wypróbowuje na mnie rolę matki. Siedzi obok na materacu — duża, wypchana lalka o ludzkich rozmiarach, ciepła, miękka, uszyta z czegoś, co przypomina wypełniony gąbką ręcznik. Bardzo to przyjemnie, ale… — Wiesz co? Nie chcę, żebyś mnie traktował jak dziecko — mówię stłumionym głosem, ponieważ wtulam twarz w materiał.

— Rozpręż się, Robbie. Wszystko jest w porządku.

— Jak cholera.

Przerywa na chwilę. — Miałeś mi opowiedzieć o swoim śnie — przypomina.

— Ach, tak.

— Nie usłyszałem.

— Tak naprawdę, to nie chcę o tym rozmawiać. Ale — dodaję szybko odsuwając twarz od materiału — nie szkodzi, mogę opowiedzieć. To było jakoś o Sylwii.

— Co to znaczy „jakoś”?

— Nie wyglądała dokładnie tak jak ona. Raczej jak… bo ja wiem, była chyba starsza. Już naprawdę dawno nie myślałem o Sylwii. Obydwoje byliśmy wtedy dziećmi.

— Mów dalej — odpowiada po chwili.

Ruszajmy dalej, tam, gdzie się skryli. W bezdenne jaskinie gwiazd! Ślizgiem tunelu, którym pędzili. Heechowie, prowadźcie nas! Pewnego dnia znajdziemy cię. Mały zgubiony Heechu, szykuj się!

Przytulam się do niego i mam chyba odpowiednio zadowolony wyraz twarzy, gdy przyglądam się wymalowanym na ścianie zwierzętom i klownom. Nie przypomina to w ogóle żadnej mojej sypialni z dzieciństwa, ale Sigfrid zna mnie już na tyle, że nie muszę tego mówić.

— No i co z tym snem?

— Śniło mi się, że pracowaliśmy w kopalni. Nie była to chyba kopalnia żywności. Z wyglądu przypominała raczej wnętrze Piątki — jednego z rodzajów statków na Gateway. Sylwia znajdowała się w tunelu, który ciągnął się w głąb.

— Tunel się ciągnął?

— Spokojnie, tylko nie próbuj mi tu przypisać jakiejś symboliki. Słyszałem o wyobrażeniach waginalnych i tym podobnych. Kiedy mówię „ciągnął się”, mam na myśli to, że tunel zaczynał się w miejscu, gdzie ja byłem i biegł dalej. — Przerywam na chwilę i wyrzucam z siebie to, co najtrudniejsze: — Potem tunel zapadł się. Sylwia znalazła się w pułapce.

Siadam. — Jest tylko jedna dziwna sprawa — wyjaśniam. — Coś takiego nie mogło się w rzeczywistości zdarzyć. Tunel robi się po to, by założyć ładunek, który rozłupie ił. Reszta pracy to tylko kopanie. Sylwia nigdy by się nie znalazła w takiej sytuacji.