Выбрать главу

— Mam wrażenie, Robbie, że nie ma większego znaczenia, czy to się rzeczywiście mogło zdarzyć.

— Pewnie masz rację. A więc Sylwia została odcięta w zawalonym tunelu. Widziałem, jak sterta iłu porusza się. Chociaż to w zasadzie nie był ił. To było coś puszystego, bardziej podobnego do góry skrawków papieru. Miała łopatę i kopała sobie wyjście. Pomyślałem, że wszystko będzie w porządku. Szło jej dobrze. Czekałem na nią… tylko, że się nie wydostała.

Sigfrid w swoim wcieleniu pluszowego misia, ciepły i spokojny, spoczywa w moich ramionach. Jest mi przyjemnie. Oczywiście tak naprawdę, to on nie jest w środku kukły. Chyba w ogóle nie ma go nigdzie, może jedynie w centralnym banku danych w Waszyngtonie, w którym zainstalowane są wszystkie duże maszyny. Ja rozmawiam tylko z odległą końcówką, przebraną za niedźwiadka.

— Czy chcesz coś jeszcze dodać, Robbie?

— Chyba nie. W każdym razie na pewno nie o śnie. Ale mam wrażenie, czuję się, jakbym kopnął Klarę w głowę, by nie pozwolić jej wyjść. Tak jakbym się bał, że reszta tunelu zawali się na mnie.

— Co to znaczy, że masz wrażenie?

— No, to, co powiedziałem. Tego nie było we śnie, ale tak się po prostu czułem.

Czeka przez moment. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego — zagaduje inaczej — że powiedziałeś „Klara” zamiast „Sylwia”?

— Naprawdę? Śmieszne. Ciekawe dlaczego.

Znowu czeka i próbuje mnie przycisnąć. — A co się stało potem?

— Obudziłem się.

Przewracam się na plecy i spoglądam na sufit wyłożony kwadracikami z tkaniny i pokryty błyszczącymi pięcioramiennymi gwiazdkami. — To wszystko — mówię. Potem dodaję od niechcenia: — Czy to nas dokądkolwiek prowadzi?

— Nie wiem. Rob, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

— Gdybyś potrafił — mówię — zmusiłbym cię do tego wcześniej. — Ciągle mam przy sobie karteczkę od S. Laworowny, w pewnym sensie daje mi ona poczucie bezpieczeństwa, które tak sobie cenię.

— Myślę — stwierdza — że chyba do czegoś nas to może doprowadzić. Uważam, że w twojej pamięci tkwi coś, o czym nie chcesz myśleć, a do czego odnosi się ten sen.

— Czyżby to miało jakiś związek z Sylwią? Przecież to było już tyle lat temu.

— To chyba nie ma większego znaczenia.

— Do diabła! Naprawdę mam już ciebie dość. — Po chwili jednak się reflektuję. — Popatrz, zaczynam się złościć. A to coś znaczy?

— A jak myślisz?

— Gdybym wiedział, nie pytałbym się ciebie. Czyżbym zaczynał przyznawać się do winy? Czy złoszczę się, bo czegoś się domyślasz?

— Proszę cię, nie zastanawiaj się nad tym całym procesem. Powiedz mi tylko, co czujesz?

— Winę — mówię natychmiast, nie uświadamiając sobie, że właśnie to zamierzałem powiedzieć.

— Winę za co?

— Winę za… sam nie wiem. — Podnoszę rękę, by spojrzeć na zegarek. Zostało nam jeszcze dwadzieścia minut. Diabli wiedzą, co się może jeszcze stać przez dwadzieścia minut i zastanawiam się, czy rzeczywiście pragnę jakiegoś wstrząsu. Mam dzisiaj po południu grać w duplikata i jest duża szansa, że przejdę do finału. Jeśli nie nawalę. Jeśli będę umiał się skoncentrować.

— Chyba muszę wyjść dzisiaj wcześniej — mówię.

— Winę za co. Rób?

— Nie bardzo już pamiętam — gładzę go po pluszowej szyi. Chichoczę. — To całkiem fajne, Sigfrid, choć trochę czasu minęło, zanim się przyzwyczaiłem.

— Winę za co. Rób?

— Za zamordowanie jej, idioto! — wrzeszczę w końcu.

— We śnie?

— Nie! W rzeczywistości. Dwa razy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że oddycham z trudem i wiem, że czujniki Sigfrida to rejestrują. Usiłuję zapanować nad sobą, by mu nie przyszły do głowy jakieś idiotyczne pomysły. Jeszcze raz, porządkując myśli, przypominam sobie to, co powiedziałem. — Tak naprawdę, to jej nie zamordowałem. Ale próbowałem! Goniłem za nią z nożem!

— W opisie twego przypadku rzeczywiście powiedziane jest, że w czasie kłótni z przyjaciółką miałeś w ręku nóż — Sigfrid wciąż ma głos spokojny i podtrzymujący na duchu. — Nie jest natomiast powiedziane, że „za nią goniłeś”.

— A jak myślisz, dlaczego mnie zamknęli? To istny cud, że nie poderżnąłem jej gardła.

— Czy w ogóle użyłeś noża?

— Skądże. Byłem zbyt wściekły. Rzuciłem go na podłogę, wstałem i zacząłem ją tłuc.

— Czy nie posłużyłbyś się nim, gdybyś rzeczywiście próbował ją zamordować?

— Ach! — Tylko, że brzmi to bardziej jak „hm” — szkoda, że ciebie tam nie było. Może byś ich przekonał, żeby mnie nie zamykali.

To całe spotkanie zaczyna mnie już złościć. Wiem, że robię błąd opowiadając mu o swoich snach. Zawsze je przekręca. Siadam z pogardą rozglądając się po tym idiotycznym wnętrzu, które Sigfrid dla mnie urządził, i postanawiam wygarnąć mu prosto z mostu.

— Sigfrid — mówię — jak na maszynę fajny z ciebie gość i mam pewną intelektualną satysfakcję z tych naszych rozmów. Teraz rozdrapujesz tylko stare, przyschnięte rany i zastanawiam się, dlaczego pozwalam ci to robić.

— Twoje sny pełne są bólu. Bob.

— Więc niech ból pozostanie w snach. Nie chcę wracać do tych cholernych bzdur, którymi karmili mnie w Instytucie. Może rzeczywiście chciałbym się przespać z moją matką. Może naprawdę nienawidzę ojca, bo umarł i mnie osierocił. No i co?

— Rozumiem, że to pytanie retoryczne. Rzeczy takie trzeba jednak nazywać po imieniu.

— Po co? Żeby bolało?

— Żeby wyciągnąć drzazgę, która tkwi w środku.

— Może prościej byłoby to zostawić, tak jak jest? Sam twierdzisz, że nie brak mi kompensacji. Nie mówię, że mi te spotkania nic nie dają. Czasami, owszem, wychodzę stąd i mam głowę pełną nowych pomysłów, a słońce świeci jaśniej, powietrze jest czystsze i wszyscy zdają się do mnie uśmiechać. Ostatnio jednak tak nie było. Myślę, że spotkania nasze były nudne i nieproduktywne, co byś powiedział na to, żeby skończyć z tym wszystkim?

— Uważałbym, tak jak zawsze, że decyzja należy do ciebie.

— Więc może tak zrobię. — Stary drań usiłuje mnie przetrzymać. Wie, że się nie zdecyduję, i chce mi dać czas, bym sam sobie z tego zdał sprawę.

— Dlaczego powiedziałeś, że zamordowałeś ją dwukrotnie? — pyta po chwili.

Spoglądam wpierw na zegarek. — To chyba było przejęzyczenie. Ale teraz już naprawdę muszę iść.

Mam niewiele do roboty w pokoju rekreacyjnym, ponieważ nie było w zasadzie po czym przychodzić do siebie. Po prostu chciałem się stamtąd wydostać, uciec od niego i jego idiotycznych pytań. Tak się mądrzy i wywyższa, ale cóż w końcu może wiedzieć pluszowy niedźwiadek?

Rozdział 22

Tego wieczoru wróciłem do siebie i długo nie mogłem zasnąć. A na dodatek Shicky zbudził mnie wcześnie rano, by opowiedzieć, co się działo. Przeżyły tylko trzy osoby i ogłoszono już ich podstawową nagrodę: — siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy. Na poczet tantiem. To wypłoszyło ze mnie resztki snu. — Za co? — spytałem. — Za dwadzieścia trzy kilo artefaktów — odpowiedział. — Wyglądają na zestaw narzędzi. Być może do naprawy statku, bo znaleziono je w lądowniku pozostawionym na jakiejś planecie. W każdym razie — są to jakieś narzędzia.

— Narzędzia — powtórzyłem. Wstałem i pozbyłem się Shicky'ego, myśląc o nich poczłapałem w kierunku zbiorowego prysznica. Narzędzia, to było coś! Mogły znaczyć możliwość otwarcia układu napędowego w statku Heechów bez wysadzenia wszystkiego w powietrze, a także odkrycie zasady działania tego układu i powielenie go. Narzędzia mogły oznaczać prawie wszystko, ale z pewnością znaczyły siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, nie licząc procentów, podzielone między trzy osoby.