Jedną z tych osób mogłem być ja.
Niełatwo jest człowiekowi nie myśleć o pięciu milionach osiemset pięćdziesięciu tysiącach dolarów (nie licząc procentów) kiedy wie, że gdyby tylko był nieco bardziej przewidujący w wyborze dziewczyny, miałby tę sumę w kieszeni. Niech będzie to sześć milionów. Za mniej niż połowę mógłbym w moim wieku i przy moim stanie zdrowia całkowicie opłacić Pełny Serwis Medyczny, to znaczy wszystkie badania, leczenie, wymianę tkanek i przeszczepy, które udałoby się jeszcze we mnie wepchnąć… Przedłużyłyby one mój żywot o co najmniej pięćdziesiąt lat wobec tego, czego się mogę spodziewać bez serwisu. Za pozostałe trzy miliony mógłbym kupić parę domów, kontrakt wykładowcy (największe wzięcie mają właśnie poszukiwacze, którym się powiodło), stały dochód za reklamówki w piezowizji, kobiety, jedzenie, samochody, podróże, kobiety, sławę, kobiety… no i oczywiście były jeszcze procenty. Ich wysokość, suma często dość pokaźna, zależała od tego, czego ludziom z Wydziału Badań i Studiów udałoby się dokonać z tymi narzędziami. Znalezisko Sheri to była właśnie Gateway: skarb na krańcu tęczy!
UWAGI O GWIAZDACH NEUTRONOWYCH
Dr Asmenion: Zajmijmy się teraz gwiazda, która zużyła całe swe paliwo i zapada się. Mówiąc „zapada się” rozumiem, że to coś, co na początku ma być może masę i objętość Słońca, kurczy się do kulki o co najwyżej dziesięciokilometrowej średnicy. A to już jest duża gęstość. Wyobraź sobie, Susie, że czubek twojego nosa jest zrobiony z tego, co gwiazdy neutronowe. Ważyłby wtedy więcej niż Gateway.
Pytanie: A może nawet więcej niż ty?
Dr Asmenion: Tylko bez dowcipów. Nauczyciel to istota bardzo wrażliwa. A więc zrobione z bliska badania gwiazdy neutronowej byłyby bardzo ważne, nie radzę się jednak do niej zbliżać w lądowniku. Do czegoś takiego potrzeba opancerzonej Piątki, a i w niej należałoby raczej zachować odległość nie mniejsza niż O,1 j. a. I trzeba być naprawdę ostrożnym. Zdawać się wam będzie, że dalibyście radę dolecieć bliżej, ale skok grawitacyjny jest bardzo duży. To praktycznie punktowe źródło energii — występuje tu bowiem najostrzejszy gradient grawitacji, ostrzejszy oczywiście występuje w czarnej dziurze, ale może Bóg da, że tego nigdy nie doświadczycie.
Do szpitala dotarłem dopiero po godzinie, musiałem pokonać trzy segmenty tunelu i pięć poziomów w zlotni. Ciągle zmieniałem postanowienie i zawracałem.
Kiedy w końcu przezwyciężyłem zawiść (czy raczej skryłem ją tak, by nie dało jej się zauważyć) i znalazłem się w rejestracji, Sheri spała.
— Możesz wejść — powiedziała siostra oddziałowa.
— Nie chciałbym jej budzić.
Chyba ci się nie uda — odpowiedziała. — No, ale nie staraj się za bardzo. Może już zresztą przyjmować gości.
Leżała na dole trzypiętrowego fóżka w dwunastoosobowej sali. Zajęte były Jeszcze jakieś trzy czy cztery miejsca, dwa z nich oddzielała zasłona z mlecznego plastiku, przez który majaczyły jedynie niewyraźne kontury. Nie wiedziałem, kto tam leżał. Sheri zdawała się spokojnie odpoczywać z głową na ramieniu, jej śliczne oczy były zamknięte, a broda z dołeczkiem opierała się na przegubie dłoni. Pozostali dwaj towarzysze wyprawy znajdowali się w tej samej sali, jeden z nich spał, drugi siedział przed holobrazem pierścieni Saturna. Spotkałem go wcześniej może raz czy dwa, był Kubańczykiem, Wenezuelczykiem czy czymś w tym rodzaju, mieszkającym w New Jersey. Pamiętałem jedynie, że ma na imię Manny. Pogadaliśmy przez chwilę i obiecał powiedzieć Sheri, że byłem. Rozmyślając o ich wyprawie wyszedłem do kantyny na kawę.
Dotarli w okolice niewielkiej zimnej planety, opodal pomarańczowo-czerwonego ogarka gwiazdy klasy K-6.1 według tego, co mówił Manny, nie mieli nawet pewności, czy warto było sobie zagracać głowę lądowaniem. Pomiary wykazywały promieniowanie metalu Heechów, ale niewielkie prawie całe dochodziło spod śnieżnej pokrywy dwutlenku węgla. Manny pozostał na orbicie Sheri i jej trzej towarzysze wylądowali na planecie, odnaleźli korytarze Heechów i kiedy z trudem dostali się do środka, okazały się jak zwykle puste. Później wykryli kolejny ślad promieniowania i natknęli się na stary lądowmk, który musieli otwierać materiałem wybuchowym. W czasie tej operacji skafandry dwóch poszukiwaczy uległy uszkodzeniu — chyba znaleźli się zbyt blisko wybuchu. Zanim zorientowali się, że coś jest nie tak, było już za późno. Zamarzli. Sheri i jej towarzysz próbowali przetransportować ich do własnego lądownika, było to z pewnością przykre i przerażające, a i tak musieli w końcu dać za wygraną. Mężczyzna wrócił raz jeszcze do opuszczonego lądownika i odnalazł tam zestaw narzędzi, który udało mu się donieść do swojego. Potem odlecieli pozostawiając ciała zamarzniętych. Cała ta eskapada trwała jednak dłużej niż limit czasu, kiedy więc połączyli się z orbitującym statkiem, byli wykończeni. Nie bardzo zrozumiałem, co się stało potem, ale najwidoczniej nie zabezpieczyli zapasów tlenu w lądowniku po drodze sporo go stracili. Całą podróż powrotną odbyli na zmmejszonych racjach tlenowych. Drugi mężczyzna miał się znacznie gorzej niż Sheri. Istniało duże prawdopodobieństwo miejscowych uszkodzeń mózgu i te pięć milionów osiemset pięćdziesiąt tysięcy mogło mu się nie na wiele przydać. Z Sheri podobno miało być wszystko w porządku, była tylko ogromnie wyczerpana.
Nie zazdrościłem im tej wyprawy — zazdrościłem jedynie nagrody. Podniosłem się i wziąłem sobie następny kubek kawy. Kiedy wyszedłem z nim na korytarz, gdzie pod skrzynką z bluszczem stało kilka ławek, zdałem sobie sprawę, że coś mnie gryzie. Chyba to, że tak im się powiodło i że wyprawa była jednym z większych sukcesów w historii Gateway.
Wcisnąłem kubek z kawą do otworu na śmieci i ruszyłem w kierunku sali wykładowej. Znajdowała się niedaleko, a w środku nie było nikogo. Odpowiadało mi to — nie miałem jeszcze ochoty rozmawiać o tym, co mnie gryzło. Nastawiłem piezofon na odczyt danych i otrzymałem ustawienie wyprawy Sheri, dane były oczywiście ogólnie dostępne. Zszedłem potem do kapsuły treningowej i znowu miałem szczęście, ponieważ tam też nikogo nie było. Wykręciłem to ustawienie na selektorze kursów. Natychmiast uzyskałem odpowiedni kolor i kiedy nacisnąłem dostrajacz, cały ekran stał się jaskrawo różowy, z wyjątkiem tęczy barw wzdłuż jednego boku.
Na niebieskiej części widma znajdowała się tylko jedna ciemna linia.
Oto, pomyślałem, koniec teorii Miecznikowa o bezpiecznych kursach. Stracili 40% załogi i według mnie była to wystarczająco poważna strata, a zgodnie z tym, co mi powiedział, prawdziwie trudne wyprawy miały sześć czy siedem takich pasków.
A co z żółtym?
Według Miecznikowa, im więcej jasnych pasków na żółtym, tym wyższa nagroda.
Ale tutaj na żółtym żadnych jasnych pasków nie było. Tylko dwie grube czarne linie „absorpcyjne”. To wszystko.
Wyłączyłem selektor i usiadłem wygodnie. A więc mądre głowy znowu wypuściły i ogłosiły jakąś lipę. To, co uznały za wskaźnik bezpieczeństwa, wcale nie oznaczało, że człowiek może czuć się bezpiecznie, zaś to, co ich zdaniem było zapowiedzią dobrych zysków, nie miało się w żaden sposób do wyprawy, która jako pierwsza od ponad roku wróciła naprawdę bogata.