— Przepraszam cię — powiedziała, gdy próbowałem ją pogłaskać. — Myśmy po prostu nigdy nie mieli szczęścia. Są takie dni, gdy mi to nie przeszkadza, ale kiedy indziej nie mogę już znieść tej myśli. Dzisiaj akurat jest zły dzień.
— Jeszcze się jakoś wszystko ułoży.
— Nie wydaje mi się. Przestałam już w to wierzyć.
— Jakoś tu przecież dotarłaś. Czy to nie jest już szczęściem? Obróciła się do mnie i spojrzała mi głęboko w oczy.
— Zastanów się — powiedziałem — ilu mężczyzn gotowych jest oddać swoje jądra tylko po to, by się tutaj dostać?
— Bob — zaczęła powoli i przerwała. Chciałem coś powiedzieć, ale zamknęła mi usta dłonią. — Czy wiesz, jak zdobyliśmy pieniądze?
— Oczywiście, Sess sprzedał swój aerolot.
— Sprzedaliśmy dużo więcej. Za aerolot mieliśmy zaledwie sto tysięcy, co nie starczyłoby nawet na jeden bilet. Dostaliśmy pieniądze od Hata.
— Waszego syna? Tego, który zmarł?
— Miał guz na mózgu. Można było zahamować jego rozwój, bo znaleźli go w porę, albo prawie w porę. Operacja pewnie by się udała. Mógłby jeszcze żyć co najmniej dziesięć lat, choć oczywiście w nie najlepszym zdrowiu. Naruszone zostały ośrodki mowy i centrum nerwowe. Ale mógłby przecież teraz żyć. Tylko że — podniosła rękę z mojej piersi i potarła nią po twarzy, choć nie płakała — nie chciał, żeby pieniądze za aerolot poszły na jego Czasowy Serwis Medyczny. Wystarczyłoby ich zaledwie na pokrycie kosztów zabiegu i potem znowu zostalibyśmy bez grosza. Więc po prostu sprzedał się, Bob, wszystko, co miał, nie tylko jądra. Sprzedał się cały. Były to doskonałej jakości narządy dwudziestodwuletniego mężczyzny rasy nordyckiej warte kupę forsy. Zgłosił się do lekarzy, a oni, jak się to mówi? uśpili go. Kawałki Hata tkwią teraz pewnie w kilkunastu osobach. Wszystko poszło na przeszczepy — nam wypłacono pieniądze. Było tego prawie milion, opłaciliśmy w ten sposób lot na Gateway i jeszcze trochę zostało. Tak więc wygląda to nasze szczęście.
— Bardzo mi przykro — powiedziałem.
— Niepotrzebnie. Po prostu nam się nie wiedzie. Hat nie żyje, Willa leż. Bóg raczy wiedzieć, gdzie jest mój mąż i nasze ostatnie żyjące dziecko. A ja jestem tutaj, Bob, i przyznam się, że bardzo często z całego serca chciałabym też umrzeć.
Zostawiłem ją śpiącą w moim łóżku i zszedłem do Parku Centralnego. Wstąpiłem po drodze do Klary, a ponieważ jej nie było, napisałem, gdzie jestem, i spędziłem następną godzinę leżąc na plecach i przyglądając się, jak dojrzewają owoce morwy. Nie było tam nikogo oprócz mnie i paru turystów, którzy pośpiesznie zwiedzali park przed odlotem z Gateway. Nie zwracałem na nich uwagi i nawet nie zauważyłem, kiedy odeszli. Serdecznie współczułem Louise i wszystkim Forehandom, ale jeszcze bardziej współczułem samemu sobie. Oni nie mieli szczęścia — ale to, czego mnie brakowało, bolało jeszcze bardziej: ja nie miałem odwagi sprawdzić, dokąd by mnie moje szczęście zawiodło. Chore społeczeństwa wyłuskują odważnych śmiałków, tak jak wyciska się pestki z winogron. A pestki niewiele mają już wtedy do powiedzenia. Podejrzewam, że podobnie rzecz się miała z żeglarzami Kolumba czy pionierami przedzierającymi się przez terytoria Komanczów, na pewno byli, jak ja, nieprzytomni ze strachu, ale też nie mieli wielkiego wyboru. Tak jak i ja. A Bóg jeden tylko wie, jak strasznie się bałem.
Nagle usłyszałem jakieś głosy — głos dziecka i delikatny powolny śmiech Klary. Usiadłem.
— Cześć, Bob — powiedziała zatrzymując się przede mną i kładąc rękę na kędzierzawej główce malutkiej, czarnej dziewczynki. — To jest Watty.
— Cześć, Watty.
Nawet mnie samemu mój głos wydał się dziwny. Klara przyjrzała mi się dokładnie. — Co się stało? — spytała.
Odpowiedzi na to pytanie nie można było zamknąć w pojedynczym zdaniu, zdecydowałem się więc na wybór jednej tylko kwestii. — Willę Forehand uznano za martwą.
Klara skinęła głową bez słowa. — Rzuć piłkę — pisnęła Watty. Klara rzuciła piłkę w kierunku dziewczynki, ta złapała ją i odrzuciła, cały czas adagio jak wszystko na Gateway.
— Louise jest zdecydowana wyruszyć po premię za ryzyko — powiedziałem. — Wydaje mi się, że chce, żebym ją, to znaczy żebyśmy ją ze sobą zabrali.
— Ach tak?
— Co ty na to? Czy Dane wyjawił ci już swoje sekrety?
— Nie! Nie widziałam się z Dane'em już od… nawet nie pamiętam kiedy. A poza tym dzisiaj rano wyruszył w Jedynce.
— Nie zrobił pożegnalnego przyjęcia — zaprotestowałem zdziwiony. Wydęła wargi.
— Uwaga! Proszę pana! Leci! — zawołała dziewczynka. Rzucona piłka przyfrunęła w moim kierunku jak wypełniony gorącym powietrzem balon, ale mimo to o mały włos się z nią nie rozminąłem. Mój umysł pochłaniało coś innego. Odrzuciłem piłkę koncentrując na niej uwagę.
— Przepraszam cię. Bob — zaczęła Klara po chwili. — Byłam chyba w kiepskim nastroju.
— Hm. — Mój mózg intensywnie pracował.
— Przeżywaliśmy ostatnio trudny okres — powiedziała pojednawczo. — Chciałabym ci to jakoś wynagrodzić. Mam coś dla ciebie.
Rozejrzałem się wokół, a ona wzięła moją dłoń i wsunęła to coś na rękę. Była to bransoleta ekspedycyjna z metalu Heechów, musiała kosztować co najmniej pięćset dolarów. Nie stać mnie było na coś takiego. Gapiłem się na prezent nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Bob?
— Co?
— Zwykle w takich sytuacjach mówi się „dziękuję” — w jej głosie brzmiała nutka niecierpliwości.
— Wypada również — odrzekłem — mówić prawdę. A nie twierdzić, że nie widziałaś Dane'a, jeśli spędziłaś z nim wczorajszy wieczór.
— Szpiegujesz mnie! — żachnęła się.
— A ty mnie okłamujesz!
— Nie jestem twoją własnością. Dane też jest człowiekiem, a poza tym dobrym przyjacielem.
— Przyjacielem! — warknąłem. To ostatnia rzecz, jaką można o Miecznikowie powiedzieć. Na samą myśl, że Klara z nim spała, ściskało mnie w kroku. Nie podobało mi się to uczucie, bo nie wiedziałem, jak je nazwać. To nie była zwykła złość, czy nawet zazdrość. Było w tym coś dla mnie niezrozumiałego. — Przecież to dzięki mnie go poznałaś! — warknąłem ponownie, zdając sobie sprawę z nielogiczności tego okrzyku.
— Nie daje ci to do mnie żadnego prawa! No dobrze — Klara była zniecierpliwiona. — Może rzeczywiście przespałam się z nim kilka razy. Ale to w niczym nie zmienia mojego stosunku do ciebie.
— Zmienia za to mój do ciebie.
— I ty śmiesz — spojrzała na mnie z niedowierzaniem — mówić coś podobnego, sam śmierdząc jeszcze jakąś tanią kurewką?
To był cios poniżej pasa. — Nie było w tym nic taniego. Pocieszałem zbolałą kobietę.
Roześmiała się. Był to nieprzyjemny odgłos, złości nie da się ukryć. — Louise Forehand? Czy wiesz, że ona dawała dupy, by dostać się tutaj?
Dziewczynka trzymała teraz piłkę w rękach i przyglądała się nam. Widać było, że ją przestraszyliśmy. — Nie pozwolę ci ze mnie kpić — powiedziałem więc, starając się zapanować nad głosem nie dopuszczając, by zabrzmiał w nim gniew.