Выбрать главу

Pytanie: Dobrze wiemy, jaka jest premia za odkrycie przedstawiciela rasy inteligentnej. A jaka jest premia za odkrycie Heecha?

Profesor Hegramet: Znajdź go tylko. Potem możesz zażądać dowolnej ceny.

— To prawda, że wydarzyło się to dawno temu — sprowadzam go z powrotem na właściwy trop. — Nie rozumiem jednak, czego jeszcze chcesz się doszukać w tej całej historii?

— Chciałbym, żebyś mi wyjaśnił pewną sprzeczność, którą wyczuwam w tym, co mówisz. Twierdzisz, iż nie boli cię, że Klara miała stosunki z innymi mężczyznami. Dlaczego więc przywiązujesz takie znaczenie do tego, że spała z Danem?

— On ją źle traktował! — To prawda. Pozostawił ją uwięzioną, jak muchę w bursztynie.

— Czy rzeczywiście chodzi ci o to, jak się zachował wobec Klary? A może było coś między tobą i Danem?

— Nigdy w życiu! Między nami nigdy nic nie było!

— Mówiłeś mi, że Dane odczuwał pociąg do obu płci. Jak wyglądał wasz wspólny lot?

— Miał dwóch innych chłopców do zabawy! Ale przysięgam — nie mnie. Nie mnie! — powtarzam starając się, by spokojny głos odzwierciedlał mój faktyczny brak zainteresowania tym idiotycznym tematem. — Mówiąc szczerze, chciał się do mnie kilka razy dobrać, ale powiedziałem mu, że to mnie nie interesuje.

— W twoim głosie brzmi więcej złości, niż mogłoby to wynikać z samej treści słów.

— Do diabła! — Muszę przyznać, że teraz już jestem naprawdę zły. — Twoje idiotyczne podejrzenia doprowadzają mnie do szału! — mówię z trudem. — To fakt, że pozwoliłem mu się objąć raz czy dwa. Ale to wszystko, nic poważniejszego. Dałem się trochę użyć dla zabicia czasu. Owszem, nawet mi się podobał. Był wysoki, przystojny. A ja czułem się trochę samotny… — O co znów chodzi?

Dźwięk, który wydobywa się teraz z Sigfrida, przypomina lekkie chrząknięcie, jakim zawsze przerywa, niby to nie przerywając.

— Co przed chwilą powiedziałeś?

— Kiedy?

— Wtedy, gdy stwierdziłeś, że między wami nic nie zaszło poważnego?

— O Boże, nie pamiętam już, co powiedziałem. No, że nie było w tym nic poważnego. Tylko tak, dla zabicia czasu.

— Nie tak to określiłeś.

— Czyżby?

Zastanawiam się słuchając echa moich własnych słów. — Pewnie powiedziałem „użyłem sobie”, i co z tego?

— Nie, Bob. Nie mówiłeś też, że sobie użyłeś. Co powiedziałeś?

— Nie wiem!

— Stwierdziłeś, że dałeś się użyć.

Przestaję się bronić. Mam takie uczucie, jakbym nagle odkrył, że zlałem się w majtki albo że mam rozpięty rozporek. Wychodzę na zewnątrz mego własnego ciała i przyglądam się moim myślom.

— Jak rozumiesz stwierdzenie, że dałeś się użyć?

— Ach tak — śmieję się szczerze zaskoczony i jednocześnie rozbawiony. — To chyba była iście freudowska pomyłka. Bystry jesteś. Moje gratulacje dla programistów.

Sigfrid nie odpowiada na moją uprzejmą uwagę. Chce, żebym spokojnie wszystko przetrawił.

— No dobrze — mówię. Czuję się otwarty, nie pozwalam, by cokolwiek się wydarzyło i przeżywam ten moment, jakby miał on trwać zawsze — podobnie jak Klara uwięziona w momentalnym i wiecznym spadaniu.

— Bob — pyta Sigfrid łagodnie — czy kiedy się onanizowałeś, nie myślałeś o Danie?

— Nie znosiłem tych myśli — odpowiadam. Czeka.

— Nienawidziłem siebie za to. Nie, właściwie to bardziej chyba sobą pogardzałem.

Sigfrid odczekuje chwilę. — Czy chce się teraz płakać? — mówi. Ma racje, ale nie odpowiadam.

— Czy chcesz płakać? — zachęca mnie.

— Marzę o tym.

— To czemu tego nie robisz?

— Żebym to wiedział jak — mówię. — Niestety, nie potrafię.

Rozdział 24

Właśnie przekręcałem się na drugi bok próbując zasnąć, kiedy zauważyłem, że kolory na pulpicie sterowniczym zaczęły się zmieniać. Był to pięćdziesiąty piąty dzień mojej podróży, a dwudziesty siódmy po obróceniu statku. Przez cały ten okres pulpit był jaskrawo różowy. Teraz tworzyły się na nim białe kłębki, które rozrastały się i zbijały w kupki.

Dolatywałem na miejsce! Docierałem do kresu podróży — gdziekolwiek by to nie było.

Mój malutki stateczek — śmierdząca, twarda, nudna trumienka, wewnątrz której mówiąc sam do siebie, grając sam z sobą i mając absolutnie siebie dość obijałem się już prawie dwa miesiące — leciał już znacznie poniżej prędkości światła. Przechyliłem się, by spojrzeć na ekran, który znajdował się teraz „na dole” ponieważ statek zwalniał, ale nie zobaczyłem niczego atrakcyjnego. Owszem, była tam gwiazda. Było nawet wiele gwiazd, w konfiguracjach, które niczego mi nie przypominały; kilka różnych odcieni niebieskiego od jasnego do wprost kłującego w oczy. Widziałem też czerwoną gwiazdę, która wyróżniała się raczej natężeniem barwy niż jasnością. Był to wściekle rozogniony węgielek, niewiele jaśniejszy niż Mars oglądany z Ziemi, ale za to czerwień miał głębszą, brzydszą.

Spróbowałem wzbudzić w sobie jakieś zainteresowanie.

Nie przychodziło mi to łatwo. Po dwóch miesiącach odrzucania wszystkiego dookoła, ponieważ było nudne albo stanowiło zagrożenie, z trudem przyjmowałem postawę bardziej otwartą, entuzjastyczną. Włączyłem skaner sferyczny i zacząłem rozglądać wokół, w miarę jak statek obracał się zgodnie z rytmem skanera, ścinając obierzynki nieba, które od razu padały ofiarą kamer i analizatorów.

RAPORT LOTU

Pojazd 3-104. Wyprawa 031 D18. Załoga N. Ahoya, C. Zacharczenko, L. Marks.

Czas przelotu 119 dni 4 godziny. Pozycja nie zidentyfikowana. Najprawdopodobniej poza skupiskiem galaktyki, w chmurze pyłowej. Identyfikacja zewnętrznych galaktyk wątpliwa.

Resume: „Skaner nie wykrył śladów planet, artefaktów czy asteroidu, który nadawałby się do lądowania. Najbliższa gwiazda — ok. 1,7 lat świetlnych. Cel lotu przypuszczalnie uległ zniszczeniu. W drodze powrotnej nastąpiła awaria systemu równowagi biologicznej i Larry Marks poniósł śmierć”.

I prawie natychmiast otrzymałem mocny, wyraźny i bliski sygnał. Pięćdziesiąt pięć dni nudy i wycieńczenia w mgnieniu oka wywietrzało mi z głowy. Było to coś bardzo dużego, albo znajdowało się bardzo blisko. Odechciało mi się spać. Kucnąłem nad wizjerem opierając się na kolanach i dłoniach i wtedy zobaczyłem — kanciasty obiekt poruszający się prosto w kierunku ekranu. Cały błyszczał. Czysty metal Heechów! Była to nieregularna bryła o spłaszczonych bokach, a z jednego z nich wyrastały zaokrąglone wybrzuszenia.

W moich żyłach zaczęła krążyć adrenalina, a głowa zaroiła się od wizji smakowitych kąsków. Przyglądałem się mu, aż zniknął z oczu, po czym rzuciłem się do analizatorów niecierpliwie oczekując wyników. Było to bez wątpienia coś dobrego, pozostawał tylko problem — jak dobrego. Może wyjątkowo dobrego! Może cała Planeta Peggy mogła być moja — plus procenty rzędu milionów dolarów do końca życia. A może to tylko jakaś porzucona skorupa. Może… — było to szalone marzenie, choć ten kanciasty kształt coś takiego sugerował — może jest to naprawdę duży statek Heechów, który będzie latać tam, gdzie człowiek zechce, który zabierze tysiące ludzi i miliony ton ładunku. Marzenie to mogło się ziścić. A nawet gdyby nie, gdyby była to faktycznie porzucona skorupa, to potrzebowałem tylko jednej jedynej rzeczy z jej wnętrza, niewielkiego pstryczka, jednego wichajstra, jednego pipka, którego nikt nigdy jeszcze nie odkrył, a który mógłby zostać rozebrany na części, odtworzony i wykorzystany na Ziemi…