Ale można ją było odkryć. Po tym, jak pierwsi szperacze naprowadzili astronomów na jej ślad, zaczęli zastanawiać się, dlaczego nie zauważyli jej sto lat wcześniej. Teraz, kiedy już wiedzą, gdzie jej szukać, łatwo ją znajdują. Czasami osiąga jasność widzianej z Ziemi gwiazdy siedemnastej wielkości. Można by pomyśleć, iż natrafiono na nią podczas zwykłych badań kartograficznych.
Tyle, że nie prowadzono zbyt wielu kartograficznych badań zwróconych w tym właśnie kierunku, a Gateway nie znajdowała się tam, gdzie jej szukano, jeśli w ogóle szukano.
Astronomia gwiezdna zazwyczaj zajmuje się obszarem poza Słońcem. Astronomia słoneczna pozostaje zwykle w płaszczyźnie ekliptyki, a Gateway ma orbitę pod kątem prostym. Tak więc wymykała się obserwacjom.
— Dokowanie nastąpi za pięć minut — odezwał się piezofon. — Proszę wrócić na swoje koje i zasunąć siatki. Byliśmy już prawie na miejscu.
Sheri Loffat wychyliła się i przez siatkę chwyciła mnie za rękę. Odwzajemniłem uścisk. Nigdy nie spaliśmy ze sobą ani nawet nie znaliśmy się, zanim nie zajęła sąsiedniej koi. Ale wibracje statku były aż seksualne. Jakbyśmy mieli zamiar zaraz to zrobić najwspanialej jak tylko można, nie był to jednak seks, była to Gateway.
Kiedy zaczęto badać powierzchnię Wenus, natrafiono na ślady Heechów.
Ich samych nie znaleziono. Kimkolwiek byli i kiedy przebywali na Wenus, teraz już ich tam nie było. Nie pozostały też żadne ciała w dołach grzebalnych, które można by ekshumować i pokroić. Natrafiono jedynie na tunele, jaskinie i trochę nieistotnych artefaktów — tych zagadkowych cudów techniki, nad którymi ludzie się głowią próbując je odtworzyć.
Potem ktoś odkrył mapę systemu słonecznego wykonaną przez Heechów. Widniał na niej Jupiter wraz ze swymi księżycami. Mars, zewnętrzne planety i para: Ziemia — Księżyc. A także Wenus, którą na błyszczącej niebieskawo powierzchni metalowej mapy oznaczono na czarno. I Merkury oraz jeszcze jedno orbitujące ciało, jedyne czarne, poza Wenus, krążyło ono wchodząc w perihelium Merkurego, na zewnątrz zaś wychodząc poza orbitę Wenus, nachylone pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do płaszczyzny ekliptyki, tak że nigdy nie zbliżało się do żadnej z tych planet. Nigdy też nie zostało odkryte przez ziemskich astronomów. Domniemywano, że to asteroid lub kometa — różnica czysto semantyczna — do której, z jakiegoś znanego sobie jedynie powodu, Heechowie przywiązywali tak dużą wagę.
Transkrypcja pytań i odpowiedzi z wykładu profesora Hegrameta.
Pytanie: Jak wyglądali Heechowie?
Profesor Hegramet: Tego nikt dokładnie nie wie. Nigdy nie znaleźliśmy czegoś, co by przypominało fotografię, rysunek, z wyjątkiem może dwóch lub trzech map. Ani nawet książki.
Pytanie: Czy posiadali jakiś system gromadzenia wiedzy, jak na przykład, pismo?
Profesor Hegramet: Oczywiście, coś takiego musieli mieć. Co to jednak dokładnie było, tego nie wiem. Podejrzewam, że … ale to tylko domysły.
Pytanie: Co?
Profesor Hegramet: Proszę pomyśleć o naszych metodach i jak zostałyby one przyjęte w czasach pre-technologicznych. Gdybyśmy na przykład pokazali Euklidesowi książkę, z pewnością domyśliłby się, co to jest, nawet gdyby nie rozumiał jej treści. Co by jednak powiedział na kasetę magnetofonowa? Na pewno nie wiedziałby, co z nią zrobić. Podejrzewam, a raczej jestem pewien, że my posiadamy takie właśnie „książki” Heechów, których nie rozpoznajemy. Może to sztabka metalu? A może spirala Q na statkach, której działania nie znamy. Od dawna już podejrzewamy coś takiego. Sprawdzono też je na obecność kodów magnetycznych, zapisów chemicznych, czy mikrożłobienia. I nic z tego nie wyszło. Niewykluczone, że nie dysponujemy przyrządami potrzebnymi do odcyfrowania zakodowanych przekazów.
Pytanie: Jednej rzeczy zupełnie nie rozumiem. Dlaczego Heechowie opuścili tunele i cały swój świat? Dokąd się udali?
Profesor Hegramet: Młoda damo, sam chciałbym to wiedzieć.
Prawdopodobnie prędzej czy później badania teleskopowe wyjaśniłyby tę zagadkę, ale nie było to takie ważne. Potem Słynny Sylvester Macklen, który do czasu swej wyprawy nie był nikim sławnym, ledwie jednym z wielu szperaczy tunelowych na Wenus, odnalazł statek Heechów, dotarł do Gateway, gdzie zginął. Udało mu się jednak — inteligentnie aranżując eksplozję pojazdu powiadomić ludzi, gdzie się znajduje. Wtedy NASA skierowała tam swój próbnik, dotąd badający chromosferę Słońca, Gateway została odkryta i stanęła otworem przed człowiekiem.
Wewnątrz były gwiazdy.
Wewnątrz — ujmując to w sposób mniej poetycki a bardziej dosłowny — znajdowało się prawie tysiąc małych statków kosmicznych przypominających olbrzymie grzyby. Były różnej wielkości i kształtu. Najmniejsze, zakończone półkuliście, wyglądały jak pieczarki, które kupić można w sklepie i które hoduje się w oczyszczonych z iłu tunelach Wyoming. Większe, spiczaste, przypominały smardze. Wewnątrz kapeluszy znajdowały się pomieszczenia mieszkalne oraz system napędowy, którego nikt nie rozumiał. Na dolną część składały się rakiety chemiczne podobne do tych, jakich używano do pierwszych lądowników księżycowych.
Nikt nigdy nie odkrył, jaki napęd mają te kapelusze lub też jak można nimi kierować.
To, że podejmujemy ryzyko z czymś, czego nikt nie rozumie, niepokoiło nas wszystkich. Kiedy się leci w statku Heechów, nie ma się nad nim żadnej kontroli. Ich kursy wpisane zostały w system kierowania w sposób, którego do tej pory nikt nie wyjaśnił, jeśli wybrałeś jakiś kurs, to koniec — nie mogłeś go już zmienić, nie wiedziałeś, dokąd cię prowadzi, podobnie jak nie wiesz, co zawiera paczka z prezentem, dopóki jej nie otworzysz.
Ale statki wciąż były sprawne. Były sprawne po upływie, jak mówią, może i pół miliona lat.
Pierwszemu facetowi, który miał tyle odwagi, by wsiąść do jednego z nich i wystartować, powiodło się. Pojazd wysunął się ze swojego leja na powierzchnię asteroidu. Zamigotał, zajaśniał i zniknął.
Trzy miesiące później był już z powrotem z wygłodzonym, zszokowanym lecz triumfującym astronautą na pokładzie. Dotarł do innej gwiazdy! Okrążył wielką szarą planetę otoczoną wirującymi żółtymi obłokami, po czym udało mu się przestawić stery, a wbudowany system kierowania przywiódł go dokładnie do tego samego leja.
Wysłano więc następny statek, tym razem w jednym z tych dużych pojazdów w kształcie smardza znalazła się czteroosobowa załoga i olbrzymie zapasy żywności i sprzętu. Nie było ich raptem jakieś pięćdziesiąt dni. W tym czasie nie tylko znaleźli się w innym systemie słonecznym, ale także użyli i lądownika, by dotrzeć na powierzchnię planety. Nie zastali tam żadnych żywych istot… ale kiedyś tam były.
Znaleźli jakieś szczątki. Wprawdzie niezbyt dużo — trochę gruzu na szczycie góry, która uniknęła zniszczenia, jakie dotknęło planetę. Z radioaktywnego pyłu wydobyli cegłę, ceramiczny sworzeń, na poły stopioną bryłkę, która wyglądała jakby kiedyś była chromowym fletem.
Potem już zaczęła się gorączka podróży gwiezdnych… a my byliśmy jej cząstką.
Rozdział 5
Z Sigfrida jest całkiem bystra maszyna, ale niekiedy zupełnie go nie rozumiem. Zawsze mnie prosi, bym opowiadał mu swoje sny. Czasami jednak, kiedy przychodzę cały podniecony chcąc opisać mu jakiś podręcznikowy sen, o którym wiem, że mu się spodoba i w którym pełno symboli fallicznych, fetyszyzmu jak i poczucia winy, rozczarowuje mnie. Podejmuje zupełnie inny dziwaczny temat, który nie ma z nim nic wspólnego. Opowiadam mu wszystko, a wtedy siada i klekocze przez chwilę, brzęczy, warczy — oczywiście tylko w mojej wyobraźni — po czym mówi: