— W otwartym barku za tobą — zachęca Sigfrid — znajdziesz całkiem niezłe sherry. Niestety, nie jest z winogron, służba medyczna nie opływa w luksusy. Jestem pewien jednak, że nie rozpoznasz jego gazowego pochodzenia. A poza tym ma w sobie kropelkę tetrahydro-cannabinolu na uspokojenie.
— O Boże! — mówię wyczerpawszy już zapas sposobów wyrażania zdumienia. Sherry jest dokładnie taka, jak powiedział, i czuję jak jej ciepło powoli rozlewa się po moim ciele.
— No dobra — odstawiam kieliszek. — Kiedy wróciłem na Gateway, wyprawa uważana była za zaginioną. Mieliśmy ponad rok opóźnienia. A to dlatego, że byliśmy prawie wewnątrz tego wszystkiego. Czy wiesz, co to jest kurczenie się czasu? Zresztą nieważne. To retoryczne pytanie — dodaję, zanim zdążył odpowiedzieć. — To, co nam się przytrafiło, to właśnie kurczenie się czasu. W pobliżu tego osobliwego zjawiska na trafia się na paradoks bliźniaczy. To, co dla nas nie trwało dłużej niż kwadrans, stanowiło prawie rok czasu zegarowego na Gateway czy też gdziekolwiek indziej w świecie nierelatywistycznym. A także… Biorę następnego drinka i zbieram się na odwagę.
— A także im dalej w głąb, tym wolniej. Trochę bliżej i te piętnaście minut przemieniłoby się w dziesięć lat. Jeszcze bliżej i byłby już cały wiek. Nieszczęście było tak blisko. Byliśmy już prawie w pułapce. Wszyscy… Ale ja się wydostałem.
Przypominam sobie o czymś i spoglądam na zegarek. — Skoro już mówimy o czasie, to moja godzina minęła pięć minut temu!
— Nie mam już dzisiaj żadnych pacjentów.
— Co? — wytrzeszczam oczy.
— Odwołałem wszystkie wizyty — dodaje łagodnie. Mimo, że nie mówię jeszcze raz „O, Boże”, właśnie to tylko przychodzi mi do głowy.
— Przypierasz mnie do muru, Sigfrid — rzucam ze złością.
— Wcale nie musisz zostać dłużej. Chciałbym jednak, żebyś wiedział, że taka możliwość istnieje. Zastanawiam się przez moment.
— Jesteś kupą złomu — mówię. — No dobra. Jak widzisz, nie mieliśmy najmniejszej szansy wydostać się całą grupą. Nasze statki tkwiły uwięzione w miejscu, z którego nie było już powrotu. Danny A., to był dopiero ostry zawodnik. Znał wszystkie luki w prawach rządzących czarnymi dziurami. Jako grupa nie mieliśmy żadnych szans.
Ale nie byliśmy jedną grupą! Przybyliśmy w dwóch statkach! I gdyby w jakiś sposób udało nam się przenieść przyspieszenie z jednego systemu na drugi, to znaczy, gdyby pierwszy statek został wstrzelony w dziurę, drugi, odbijając się od jego przyśpieszenia, mógłby się uwolnić!
Zapada długie milczenie.
— Nalej sobie drugiego drinka. Bob — mówi Sigfrid z troską w głosie. — Oczywiście, kiedy już skończysz płakać.
Rozdział 30
Strach! Pulsował pod skórą tak mocno, że bardziej już nie mogłem się bać. Byłem nim cały przesiąknięty. Nie wiem, czy krzyczałem, czy coś mówiłem — robiłem tylko to, co kazał mi Danny A. Zbliżyliśmy obydwa pojazdy i sczepiliśmy je lądownikami. Potem zaczęliśmy przenosić sprzęt, instrumenty naukowe, ubrania, słowem wszystko, co tylko się dało, z pierwszego statku i upychać po kątach na drugim, aby zrobić miejsce dla dziesięciu osób, tam gdzie już pięć mieściło się z trudem. Podawaliśmy sobie rzeczy z rąk do rąk niczym brygada budowlana. Dane Mieczników musiał chyba mieć poodbijane nerki — to on siedział cały czas w lądowniku, gdzie tak ustawiał pompy, aby natychmiast odpalić całe wodorotlenowe paliwo rakietowe. Czy przeżyjemy to? Była to wielka niewiadoma. Obie Piątki były opancerzone i nie przypuszczaliśmy, żeby osłony z metalu Heechów mogły ulec zniszczeniu. Ale wewnątrz tych osłon byliśmy my — my wszyscy w jednym ze statków, który się uwolni — taką przynajmniej mieliśmy nadzieję. W żaden sposób nie można było jednak przewidzieć, czy wydostaniemy się stąd żywi, czy też zostanie z nas jedynie galareta. Mieliśmy bardzo niewiele czasu. Klarę mijałem chyba ze dwadzieścia razy w ciągu dziesięciu minut i pamiętam, że za pierwszym razem pocałowaliśmy się. Albo tylko spróbowaliśmy i prawie się udało. Pamiętam jej zapach, raz nawet uniosłem głowę, ponieważ woń olejku piżmowego była bardzo silna, ale jej nie było w pobliżu, po chwili już o wszystkim zapomniałem. Cały czas na którymś z monitorów widniała olbrzymia migocąca, przerażająca, niebieska kula, na jej powierzchni poruszające się cienie efektów fazowych tworzyły pełne grozy obrazy, jej kąsające fale grawitacyjne targały naszy.mi wnętrznościami. W kapsule pierwszego statku tkwił pilnujący czasu Danny A., który przez obydwa ładowniki przerzucał do drugiej kapsuły torby i pakunki, ja z kolei usuwałem je byle gdzie, by zrobić miejsce dla następnych paczek.
Drogi Głosie Gateway!
W ubiegłą środę przechodziłem sobie przez parking w supermarkecie Safeway (dokąd udałem się, by oddać moje kartki żywnościowe) i w drodze do wahadłobusu, którym miałem pojechać do domu, zobaczyłem nagle nieziemskie zielone światło. Koło mnie wylądował nieznany pojazd kosmiczny. Wysiadły z niego cztery piękne, ale bardzo drobne kobiety w przezroczystych białych sukniach, które obezwładniły mnie przy pomocy promienia paraliżującego. Przez dziewiętnaście godzin przetrzymywały mnie związanego na podłodze swego statku. W tym czesie zostałem poddany pewnym poniżającym praktykom natury seksualnej, które pominę milczeniem. Przywódczyni tej czwórki Maria Glow-Fawn oświadczyłą, że ich rasie , podobnie jak naszej, nie udało się jeszcze poskromić w sobie pewnych atawizmów. Przyjąłem te przeprosiny i zgodziłem się na przekazanie na Ziemię czterech komunikatów. Pierwszy i Czwarty mogą zostać wyjawione dopiero w odpowiednim czasie. Komunikat Drugi przeznaczony jest dla kierownika budowy mojego apartamentu. Trzeci skierowany jest do mieszkańców Gateway i składa się z trzech cząści: należy położyć kres 1. paleniu papierosów; 2. nauce koedukacyjnej do co najmniej drugiej klasy liceum; 3. wszelkim badaniom Kosmosu. Jesteśmy pod obserwacją.
— Pięć minut! — wrzasnął i zaraz potem: — Cztery minuty! Trzy! Odłączcie ten cholerny przewód! — i wreszcie: — Kończymy! Rzućcie wszystko do diabła i chodźcie tutaj! — I tak też zrobiliśmy. Wszyscy. Z wyjątkiem mnie. Słyszałem, jak mnie wołają, ale ja zostałem z tyłu — nasz ładownik był zablokowany i nie mogłem przedostać się przez właz! Usiłowałem odsunąć czyjąś wełnianą torbę i wtedy usłyszałem krzyk Klary przez radio: — Bob, na litość boską, chodź tutaj! — Wiedziałem jednak, że jest za późno. Zatrzasnąłem właz i zakręciłem go w momencie, kiedy Danny A. wołał — Nie! Nie! Poczekaj…
Czekaj…
Czekaj bardzo, bardzo długo.
Rozdział 31
Po chwili, nie wiem nawet jak długo, podnoszę głowę i mówię:
— Przepraszam cię, Sigfrid.
— Za co?
— Za to, że się poryczałem. — Jestem fizycznie wykończony. Zupełnie, jakbym przebiegł dziesięć mil między dwoma rzędami dzikich Indian okładających mnie kijami.