— Zdenerwowany? To za mało. Posłuchaj, Sigfrid: jestem osobą, która zabiła dziewięć innych, by uratować swe życie! Być może niezupełnie „naprawdę”! Być może i „nie celowo”! Ale w ich oczach, tak jak i moich własnych, to ja ich zabiłem.
— Posłuchaj, Bob — stwierdza tonem rozsądku. — Przeszliśmy już przez to. Ona nadal żyje, tak jak pozostali. Dla nich czas się zatrzymał.
— Wiem o tym! — wyję. — Czy ty tego nie rozumiesz? Na tym to właśnie polega. Ja nie tylko ją zabiłem — ja ją zabijam cały czas!
— Czy uważasz, że to prawda? — pyta cierpliwie.
— To ona tak myśli! I będzie tak myślała, jak długo będę żył. To nie zdarzyło się dla niej przed laty. Było to kilka minut temu i będzie się ciągnąć przez całe moje życie. Jestem tutaj, starzeję się, próbuję o tym zapomnieć, a tam w górze, w obiekcie YY Strzelca tkwi ona — niczym mucha uwięziona w bursztynie!
Opadam na pustą plastikową matę szlochając. Sigfrid powoli przywraca właściwy wygląd gabinetowi rozmieszczając tu i tam dekoracje. Nad głową wiszą pinaty, a na ścianie holobraz jeziora Garda w Sirmione, z żaglówkami, ślizgaczami i zażywającymi kąpieli plażowiczami.
— Nie tłamś w sobie tego bólu — mówi łagodnie. — Wyrzuć go.
— A co według ciebie robię? — Przewracam się na macie z pianki gapiąc się w sufit. — Mógłbym poradzić sobie z tym bólem i poczuciem winy, jeśli ona by potrafiła. Ale dla niej to jeszcze się nie skończyło. Ona tkwi tam uwięziona w czasie.
— Mów dalej — zachęca.
— Mówię przecież. Dla niej każda chwila jest tą, w której poświęcam jej życie, by uratować własne. Będę żyć, zestarzeję się i umrę, zanim ta chwila przeminie dla niej.
— Mów dalej. Bob. Wyduś to z siebie.
— Ona bezustannie myśli, że ją zdradziłem i myśli tak właśnie w tym momencie! Nie mogę żyć z tą świadomością.
Zapada długa, bardzo długa cisza. — Ale tak jest, wiesz o tym przecież — stwierdza w końcu Sigfrid.
— Co? — Moje myśli odbiegły o tysiąc lat świetlnych.
— Żyjesz z tą świadomością.
— I ty nazywasz to życiem? — drwię siadając i wycierając nos w jedną z jego niezliczonych chusteczek.
— Reagujesz bardzo szybko na to, co mówię i dlatego czasem wydaje mi się, że swoje odpowiedzi traktujesz jako kontrę. Odparowujesz moje uwagi słowami. Pozwól mi więc choć raz przeprowadzić to do końca… Niech to do ciebie dotrze, że żyjesz.
— … Powiedzmy, że tak jest. — To prawda. Tyle że niewielkie to pocieszenie.
Zapada kolejna długa cisza, po czym Sigfrid mówi:
— Wiesz, że jestem maszyną. Bob. Jak również to, że zajmuję się ludzkimi uczuciami. Oczywiście nie mogę ich odczuwać, ale jestem w stanie je przedstawiać za pomocą modeli, analizować, a nawet oceniać. Również na twój użytek. Mogę stworzyć paradygmat, według którego szacuję uczucia. Wina? To bolesna sprawa, ale dlatego też jest modyfikatorem zachowania. Może być czynnikiem powstrzymującym cię od działań wywołujących jej poczucie. A to bardzo cenna rzecz dla ciebie i społeczeństwa. Nie można jednak stosować tego modyfikatora, jeżeli sobie tej winy nie uświadomisz.
— Ależ ja ją sobie uświadamiam! Chryste Panie, wiesz dobrze, co czuję!
— Wiem — mówi — że dopiero dopuszczasz do siebie to uczucie. Teraz już je obnażyłeś i może stać się dla ciebie użyteczne. Stłumione natomiast boleśnie cię rani. Po to właśnie jestem ja, by ci pomóc wydobyć te uczucia na zewnątrz.
— Nawet te złe? Takie jak wina, strach, ból, czy zazdrość?
— To motywatory. Modyfikatory. Cechy, których ja nie posiadam, chyba że w sensie hipotetycznym, kiedy tworzę paradygmat do ich analizy.
Kolejna pauza. Mam do tych przerw dziwny stosunek. Zwykle Sigfrid daje mi wtedy czas, bym się zastanowił, lub sam wylicza jakiś skomplikowany łańcuch argumentów przeciwko mnie. Tym razem jestem przekonany, że w grę nie wchodzi żadna z tych rzeczy. Myśli, ale nie o mnie. — Mogę więc teraz odpowiedzieć na twoje pytanie — mówi w końcu.
— Jakie znowu pytanie?
— Zapytałeś mnie, czy można nazwać to życiem. MOJA odpowiedź brzmi: Tak. To jest dokładnie to, co nazywam życiem, i w moim najlepszym hipotetycznym pojęciu bardzo ci tego zazdroszczę.