Выбрать главу

W hałasie, jaki panował w Piekiełku, rozmowa nie należała do najłatwiejszych, powiedziałem mu jednak, że słyszałem start rakiety. — Aha — rzekł podnosząc szklaneczkę. — Mam nadzieję, że będą mieli szczęście. — Sześć niebieskawych bransolet z metalu Heechów, niewiele grubszych od drutu, połyskiwało na jego ręku. Zabrzęczały lekko, kiedy wychylił połowę drinka.

— Czy dobrze rozumiem, że jedna za każdą wyprawę? — zapytałem.

Wypił do końca.

— Tak. A teraz pójdę potańczyć — powiedział. Podążyłem za nim wzrokiem, kiedy ruszył w kierunku kobiety w jaskrawo różowym sari. Jednego byłem pewien: nie był zbytnio rozmowny.

Zresztą trudno było rozmawiać w takim hałasie. Tańczyć też nie było łatwo. Błękitne Piekiełko znajdowało się w samym środku Gateway i zajmowało część wrzecionowatej jaskini. Odśrodkowa siła ciążenia była tak niewielka, że nie ważyliśmy więcej niż półtora kilo, każda próba walca lub polki kończyła się uniesieniem w powietrze. Tańczono więc nie dotykając się, tak jak w szkole podstawowej, gdzie wymyśla się specjalne tańce, aby czternastoletni chłopcy tańcząc z czternastoletnimi partnerkami nie musieli zbyt wysoko zadzierać głowy. Stopy pozostają prawie nieruchomo, natomiast ręce, głowa, ramiona i biodra poruszają się, jak sobie chcą. Ja tam lubię się dotykać w tańcu. Ale nie można mieć wszystkiego na raz. Tak czy owak — lubię tańczyć.

Po drugiej stronie sali zobaczyłem Sheri ze starszą kobietą, którą wziąłem za jej opiekunkę. Zatańczyłem z nią raz. — Jak ci się tu podoba? usiłowałem przekrzyczeć muzykę. Kiwnęła głową i odkrzyknęła coś, czego nie zrozumiałem. Później tańczyłem z olbrzymią Murzynką, która miała dwie niebieskie bransolety, jeszcze raz z Sheri, potem z dziewczyną, którą Dane Mieczników mi podrzucił — pewnie dlatego, że chciał się jej pozbyć — i w końcu z wysoką kobietą o ostrych rysach twarzy i tak ciemnych i gęstych brwiach, jakich nigdy przedtem nie widziałem pod kobiecą fryzurą (włosy zaczesywała do tyłu w dwa kucyki, które majtały się za nią, kiedy się poruszała). Ona także miała parę bransolet. Między tańcami zaś popijałem.

Stoły były ustawione dla ośmio lub dziesięcioosobowych grup, ale grup takich nie było. Wszyscy siadali, gdzie im było wygodnie, i zajmowali cudze krzesła nie bacząc na ich właścicieli. Przez chwilę siedziało obok mnie kilka osób w białych mundurach brazylijskiej marynarki rozmawiających po portugalsku. Potem przysiadł się do mnie jakiś facet ze złotym kolczykiem w uchu, także nie rozumiałem, co mówił (dobrze wiedziałem natomiast, o co mu chodziło).

W czasie mego pobytu na Gateway, jak zawsze tu zresztą, problem języka pojawiał się bez przerwy. Gateway przypomina międzynarodową konferencję, na której popsuł się cały sprzęt translatorski. Istnieje coś w rodzaju miejscowego lingua franca, mieszaniny różnych języków i można wszędzie usłyszeć zdanie typu — Ecoutez, gospodin, tu es verrlickt.

Dwa razy tańczyłem z Brazylijką, chudą ciemną dziewczyną o orlim nosie, ale za to słodkich brązowych oczach, i usiłowałem powiedzieć jej kilka prostych słów. Być może mnie i rozumiała. Jeden wszakże z towarzyszących jej mężczyzn świetnie mówił po angielsku, przedstawił siebie i swoich kolegów. Nie dosłyszałem żadnego nazwiska, z wyjątkiem jego — Francesco Hereira. Zafundował mi drinka i zgodził się, bym wszystkim postawił kolejkę. Wtedy zdałem sobie sprawę, że już go gdzieś widziałem. Należał do tej załogi, która przeszukiwała nas po wylądowaniu.

Kiedy o tym rozmawialiśmy. Dane nachylił się nade mną i mruknął mi do ucha: Cześć, na razie, chyba że masz ochotę pójść ze mną.

Nie było to najcieplejsze zaproszenie, ale hałas w Piekiełku stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Powlokłem się za nim i tuż obok Piekiełka odkryłem regularne kasyno ze stolikami do oka, pokera, z wolnoobrotową ruletką o dużej ciężkiej kuli, z grą w kości, które toczyły się wieczność całą, a nawet z oddzielonym liną sektorem do bakarata. Mieczników skierował się do stolika, gdzie grano w oko, i czekając na rozpoczęcie partii bębnił palcami w oparcie krzesła. Wtedy dopiero odkrył, że przyszedłem za nim.

— W co chciałbyś zagrać? — spytał rozglądając się po sali.

— Ja już w to wszytko grałem — rzekłem trochę bełkotliwie i jednocześnie z przechwałką w głosie. — Może w bakarata, o niewielką stawkę.

Popatrzył na mnie z szacunkiem, a potem z rozbawieniem.

— Najmniej pięćdziesiąt.

Zostało mi jeszcze jakieś pięćset czy sześćset dolarów na koncie. Wzruszyłem ramionami.

— Tysięcy — dodał.

Zakrztusiłem się. Możesz zasiąść z dziesięcioma dolarami do ruletki powiedział nie patrząc na mnie i nachylając się nad graczem, którego kupka żetonów powoli topniała. — Do innej gry potrzebujesz co najmniej setkę. Są tu chyba też gdzieś automaty za dziesięć dolarów. — Zagłębił się w fotelu i tyle go widziałem.

Popatrzyłem przez chwilę i zorientowałem się, że dziewczyna z czarnymi brwiami siedzi przy tym samym stoliku zajęta oglądaniem kart. Nie oderwała od nich wzroku.

Jasne, że nie bardzo było mnie stać na grę. W tym momencie uświadomiłem sobie też, że tak naprawdę, to nie stać mnie było też i na drinki, które zamawiałem, a mój wewnętrzny układ czuciowy zaczął mnie informować, ile ich już wypiłem. Ostatnie, co dotarło do mojej świadomości, to to, że powinienem wrócić do pokoju. I to jak najszybciej.

SYLVESTER MACKLEN:

OJCIEC GATEWAY

Gateway została odkryta przez Sylwestra Macklena, szperacza tunelowego na Wenus, który w jednym z dołów znalazł sprawny statek kosmiczny Heechów. Udało mu się wydobyć go na powierzchnię i dotrzeć na Gateway, pojazd ten znajduje się obecnie w doku 5-33. Niestety wyprawa zakończyła się tragicznie, ponieważ Macklen nie był w stanie wrócić na Wenus, i choć udało mu się wysadzić zbiornik paliwa w lądowniku, by w ten sposób zasygnalizować swą obecność, pomoc przyszła za późno.

Macklen był człowiekiem odważnym i pełnym imcjatywy, tablica umieszczona w doku 5-33 upamiętnia jego wyjątkowe zasługi dla ludzkości. Nabożeństwa w jego intencji odprawiane są w określonych godzinach w miejscach kultu różnych obrządków.

Rozdział 7

Leżę na materacu i nie czuję się lepiej. W sensie fizycznym. Niedawno przeszedłem operację i prawdopodobnie organizm nie wchłonął jeszcze szwów.

— Rozmawialiśmy o twojej pracy. Bob — przypomina mi Sigfrid. To dość nudne. Całkiem jednak bezpieczne.

— Nienawidziłem tej pracy. Któż zresztą mógłby lubić kopalnie żywności?

— Ale trzymałeś się tego. Nigdy nie próbowałeś pracować gdzie indziej. Mogłeś chociażby przerzucić się na fermę morską. Szkoły też nie skończyłeś.

— Chcesz powiedzieć, że zabrakło mi inwencji?

— Niczego nie sugeruję. Bob. Pytam się tylko, co czujesz.

— W pewnym sensie masz rację. Myślałem o tym, żeby coś zmienić. Nawet bardzo dużo o tym myślałem — mówię przypominając sobie te cudowne dni z Sylwią. Pamiętam, jak pewnej styczniowej nocy siedzieliśmy w kabinie stojącego na ziemi szybowca — nie mieliśmy zresztą gdzie się podziać — i rozmawialiśmy o przyszłości. Co chcielibyśmy robić? Jak przezwyciężyć los? Według mnie, nie było w tym nic, co mogłoby zainteresować Sigfrida. O Sylwii powiedziałem mu już wszystko. W końcu wyszła za jakiegoś udziałowca, zresztą zerwaliśmy ze sobą długo przedtem. — Przypuszczam — mówię biorąc się w garść i próbując wykorzystać to spotkanie do maksimum — że odczuwałem pragnienie śmierci.