Pokręciłem głową.
— A więc gnij tutaj — wybuchnęła. — Twoja dziewczyna jest równie przerażona jak ty.
Owe trzeźwe oczy pod skorupą mej czaszki skierowały się ku Klarze i jej zmartwiałej, znieruchomiałej twarzy, co dziwniejsze, uświadomiłem sobie, że Sheri ma rację. Klara była taka, jak ja. Oboje tak samo baliśmy się lecieć.
Rozdział 11
— Obawiam się, że nasze dzisiejsze spotkanie nie będzie zbyt efektywne — mówię do Sigfrida. — Jestem po prostu wyczerpany. Za dużo seksu, rozumiesz.
— Doskonale wiem, o co ci chodzi.
— Nie mam więc o czym opowiadać.
— Pamiętasz może jakieś sny?
Wiercę się niespokojnie. Przypadkiem pamiętam jeden czy dwa.
— Nie — odpowiadam. Sigfrid zawsze zmusza mnie, bym opowiadał mu swoje sny. A ja tego nie lubię.
Kiedy zaproponował to po raz pierwszy, odparłem, że rzadko mi się coś śni.
— Chyba wiesz — wyjaśnił cierpliwie — że każdemu coś się śni. Najczęściej zapominasz sen, kiedy się budzisz, ale gdybyś spróbował go zapamiętać, pewnie by ci się udało.
— Nie, to niemożliwe. Ty mógłbyś, bo jesteś maszyną.
— Wiem, że jestem maszyną. Bob, ale teraz rozmawiamy o tobie. Czy zgodziłbyś się na pewien eksperyment?
— Może.
— To nic trudnego. Trzymaj koło łóżka kartkę i ołówek. Jak się tylko obudzisz, zapisz, co pamiętasz.
— Ale ja nigdy niczego nie pamiętam.
— Wydaje mi się. Bob, że warto spróbować. Owszem, spróbowałem, i rzeczywiście zacząłem zapamiętywać moje sny. Z początku małe fragmenciki. Zapisywałem je i czasami opowiadałem Sigfridowi, sprawiałem mu tym niesamowitą frajdę. On wręcz uwielbiał sny.
Ja nie widziałem w tym wielkiego sensu, w każdym razie nie od początku. Ale potem zdarzyło się coś takiego, co mnie nawróciło.
Pewnego ranka obudziłem się ze snu, który był tak nieprzyjemny, tak rzeczywisty, że przez chwilę wahałem się, czy to nie jawa, na tyle okropna, że bałem się pomyśleć: to tylko sen. Tak mną wstrząsnął, że zacząłem natychmiast zapisywać wszystko, co pamiętałem. Potem zabuczał piezofon. Odebrałem go i wyobraźcie sobie, że w czasie rozmowy wszystko zapomniałem! Nie mogłem sobie przypomnieć ani jednego fragmentu. W końcu spojrzałem na moje zapiski i znowu to do mnie wróciło.
Kiedy jakieś dwa dni później spotkałem się z Sigfridem, wszystko na powrót wyleciało mi z pamięci. Tak jakby nigdy mi się to nie śniło. Zachowałem jednak kartkę papieru i musiałem mu ja przeczytać. Było to jedno ze spotkań, kiedy zdawało mi się, że jest ogromnie zadowolony z siebie i ze mnie też. Rozpamiętywał ten sen przez całą godzinę. Wszędzie doszukiwał się symboli i znaczeń. Nie pamiętam już jakich, ale pamiętam, że mnie to wcale nie bawiło.
A wiecie, co jest w tym naprawdę śmieszne? Wyrzuciłem tę kartkę zaraz po wyjściu od Sigfrida. I teraz za żadne skarby świata nie przypomniałbym sobie, o czym był ten sen.
— Widzę, że nie bardzo masz ochotę rozmawiać o snach — mówi Sigfrid. — Czy chciałbyś o czymś mi opowiedzieć?
— Raczej nie.
Milczy przez chwilę, wiem, że chce mnie po prostu przetrzymać, żebym coś powiedział, może coś głupiego. — Czy mogę cię o coś zapytać? — mówię więc.
— Czyżbyś potrzebował na to mojej zgody? — Czasami wydaje mi się, że on stara się uśmiechnąć. Naprawdę uśmiechnąć. Coś takiego wyczuwam w jego głosie.
— Chciałbym się dowiedzieć, co robisz z tym wszystkim, co ja ci tu opowiadam.
— Nie jestem pewien, czy dobrze cię rozumiem. Program gromadzenia informacji to sprawa czysto techniczna.
— Nie, nie o to mi chodzi — waham się, próbując uściślić pytanie i zastanawiając się, co mi przyjdzie z odpowiedzi. Podejrzewam, że ciągnie się to jeszcze od czasu Sylwii, która była kiedyś katoliczką. Szczerze zazdrościłem Sylwii jej kościoła i powiedziałem jej jaka to głupota, że go opuściła, przede wszystkim zaś zazdrościłem jej spowiedzi. Cały mój umysł zaprzątały wątpliwości i lęki, których nie potrafiłem się pozbyć. A tak mógłbym je z rozkoszą przelać na głowę spowiednika. Widziałem, że można stworzyć miły zhierarchizowany model przepływu, w którym całe to gówno z mojej głowy spłukuje się do konfesjonału, skąd z kolei proboszcz przelewa je do diecezjalnego monsignore (czy kogoś tam — nie znam się za dobrze na kościele), a wszystko zatrzymuje się na papieżu, który zbiera szlam cierpienia, nieszczęścia i winy całej ludzkości, zanim przekaże go bezpośrednio do Boga (oczywiście, jeśli Bóg istnieje, albo jeśli jest taki adres — „Bóg” — na który można przesłać całe to gówno).
Chodzi o to, że obraz podobnego systemu znalazłem w psychoterapii: boczne sączki przechodzące w rozgałęzienia kanałowe, te z kolei zebrane w kolektory wyrastające z psychiatrów z krwi i kości. Gdyby Sigfrid był człowiekiem, nie podołałby całemu cierpieniu, jakie do niego wpływa. Przede wszystkim miałby swoje własne kłopoty. Potem miałby moje, bo pozbyłbym się ich obarczając nimi jego. Miałby też problemy tych wszystkich, z którymi dzielę tę kozetkę cierpień, on zaś pozbyłby się ich, bo w końcu też musiałby to robić, przerzucając je na głowę innego człowieka, który z kolei jego by analizował, i tak dalej, aż dochodziłoby się — do kogo? Do ducha Zygmunta Freuda?
Ale Sigfrid nie jest człowiekiem. Jest maszyną. Nie odczuwa bólu. Co się więc dzieje z tym całym szlamem cierpienia?
Próbuję mu to wyjaśnić, stwierdzając na zakończenie: — Czy nie rozumiesz? Jeśli tobie przekazuję mój ból, a ty go przekazujesz dalej, to gdzieś to się musi kończyć. Nie wydaje mi się możliwe, by on po prostu stawał się magnetycznym bąbelkiem, którego nikt nigdy nie odczuwa, zamkniętym w kawałku kwarcu?
— Nie uważam, że rozmowa na temat natury bólu może nam coś dać.
— A czy może nam coś dać dyskusja o tym, czy istniejesz, czy nie? Wzdycha wręcz. — Bob — odpowiada — nie uważam również za pożyteczną rozmowę o naturze istnienia. Wiem, że jestem maszyną. Ty też o tym wiesz. Jaki jest jednak cel naszego spotkania? Czy to mnie mamy pomóc?
— Sam się czasem zastanawiam — mówię nadąsany.
— Nie sądzę, żeby cię to rzeczywiście niepokoiło. Uważam, że zdajesz sobie sprawę z tego, iż mamy pomóc tobie, poprzez spowodowanie jakiejś zmiany w two i m wnętrzu. Wiedza o tym, co się dzieje z przekazywanymi mi informacjami, może zaspokoić twoją ciekawość. Może również dostarczyć ci wymówki, by poświęcić nasze spotkania na intelektualne dyskusje zamiast na terapię.
— Masz rację, Sigfrid — przerywam.
— Owszem. Ale to, jak się czujesz i postępujesz w sytuacjach dla siebie istotnych zależy od tego, co ty z tymi informacjami robisz. Bardzo cię proszę, zajmij się zawartością swojej głowy, a nie mojej.
— Rzeczywiście, jesteś cholernie inteligentny — mówię z podziwem.
— Mam wrażenie — odpowiada — że chciałeś powiedzieć „Nie znoszę cię, ty cholerna puszko”.
Nigdy nie słyszałem u niego czegoś podobnego i jestem naprawdę zaskoczony, po chwili jednak przypominam sobie, że rzeczywiście powiedziałem mu kiedyś dokładnie to samo, zresztą nie raz. I to prawda.
Nie znoszę go.
Próbuje mi pomóc i za to go nienawidzę. Myślę o słodkiej S. Laworownie i o tym, jak chętnie spełnia prawie wszystkie moje zachcianki. Chcę, bardzo chcę zadać Sigfridowi ból.
Rozdział 12
Któregoś ranka po powrocie do pokoju usłyszałem piezofon cicho bzyczący jak daleki, rozjuszony komar. Wcisnąłem odtwarzacz i dowiedziałem się, że wicedyrektorka działu personalnego oczekuje mnie w swoim biurze o dziesiątej rano. Było dużo później. Nabrałem już nawyku spędzania większości czasu i prawie wszystkich nocy z Klarą. Jej materac był znacznie wygodniejszy od mojego. Tak więc otrzymałem wiadomość dopiero o jedenastej i moja opieszałość w dotarciu do biura kadr nie wpłynęła pozytywnie na humor wicedyrektorki.
Była to bardzo gruba kobieta, nazywała się Emma Fother. Z miejsca przerwała moje wyjaśnienia oskarżycielskim tonem.