Rozdział 15
Gabinet Sigfrida, jak wszystkie inne, znajduje się oczywiście pod Kloszem. Nie może w nim być za ciepło ani za zimno. Ale czasami mi się wydaje, że jest gorąco. — O Boże! — mówię mu wtedy — jaki tu upał! Chyba wysiadła ci klimatyzacja.
— Nie mam klimatyzacji, Robbie — odpowiada cierpliwie. — Wracając zaś do twojej matki…
— Pies z nią — mówię. — Z twoją zresztą też…
Następuje chwila milczenia. Wiem, jakie myśli obiegają jego obwody i czuję, że będę żałował mojej porywczej reakcji. Dodaję więc szybko: — Ten upał naprawdę źle na mnie działa.
— To tobie jest tu gorąco — poprawia mnie.
— Co takiego?
— Moje czujniki wykazują, że temperatura twego ciała podwyższa się prawie o stopień, gdy rozmawiamy o pewnych sprawach — to znaczy o twojej matce, o kobiecie imieniem Gelle — Klara Moyniin, o twej pierwszej wyprawie, trzeciej. Danie Miecznikowie i o wydalaniu.
— Znakomicie! — wyję z nagłą wściekłością. — To znaczy, że mnie szpiegujesz?
— Dobrze wiesz, że rejestruję twoje sygnały zewnętrzne — stwierdza z wyrzutem. — Nic w tym złego. W końcu nawet przyjaciel potrafi zauważyć, że się rumienisz, jąkasz, czy zaciskasz pięści.
— Ach, tak!
— Właśnie tak. Rób. Mówię ci o tym, ponieważ wydaje mi się, że powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, iż tematy te wywołują u ciebie silne emocje. Może chciałbyś porozmawiać, dlaczego tak się dzieje?
— Nie! Chciałbym raczej porozmawiać o tobie, Sigfrid! Co jeszcze Przede mną ukrywasz? Liczysz moje erekcje? Założyłeś podsłuch w moim łóżku? Nagrywasz moje rozmowy?
— Nie, Bob, nie robię niczego takiego. — Chciałbym wierzyć, że to prawda. Potrafię sprawdzić, czy nie kłamiesz.
Chwila milczenia. — Wydaje mi się, że nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.
— Nie musisz — drwię sobie. — Jesteś po prostu maszyną. — Wystarczy, że ja rozumiem. Jest mi bardzo potrzebna ta niewielka tajemnica, którą chowam przed Sigfridem. W kieszeni mam skrawek papieru.
Pewnego wieczoru pełnego wina, trawki, wspaniałego seksu dała mi ją S. Laworowna. Już niedługo wyciągnę tę kartkę i wtedy zobaczymy, kto tu rządzi. Naprawdę podoba mi się ta gra z Sigfridem. Wywołuje mój gniew. A kiedy jestem rozgniewany, zapominam o tej wielkiej ranie, która boli, ból bowiem nie ustaje i nie wiem, jak położyć mu kres.
Rozdział 16
Po czterdziestu sześciu dniach podróży nadświetlną kapsuła zwolniła do prędkości bliskiej zeru, krążyliśmy po orbicie, a wszystkie silniki wyłączyły się.
Śmierdzieliśmy potwornie i mieliśmy już siebie nawzajem dość. Mimo to tłoczyliśmy się przy zerowej grawitacji ramię przy ramieniu wokół wizjera, jak kochankowie wpatrywaliśmy się w znajdujące się przed nami słońce. Było większe i bardziej pomarańczowe niż Sol, większe, lub znajdowało się bliżej niż jedna jednostka astronomiczna. Nie obiegaliśmy jednak tej gwiazdy. Krążyliśmy dookoła gigantycznej gazowej planety z jednym dużym księżycem, wielkości połowy ziemskiego.
Ani Klara, ani chłopcy nie wiwatowali i nie cieszyli się, odczekałem więc odpowiednią chwilę i spytałem: — Co się stało?
— Wątpię, żebyśmy mogli na czymś takim lądować — rzuciła Klara mimochodem. Nie wydawała się zawiedziona. Miałem wrażenie, że ją to nic nie obchodziło.
Gdzieś z brody Sama Kahane wydarło się długie, ciche westchnienie: — Przede wszystkim musimy zrobić jakieś czyste spektra. Bob i ja zajmiemy się tym. Reszta niech szuka oznak bytności Heechów.
— Marne szanse — powiedział ktoś inny tak cicho, że nie potrafiłem rozróżnić kto. Mogła to być nawet Klara. Chciałem zapytać o coś jeszcze, ale czułem, że jeśli spytam, dlaczego nie są zadowoleni, odpowiedź pójdzie mi w pięty. Wcisnąłem się więc za Samem do lądownika, gdzie przeszkadzając sobie nawzajem wciągnęliśmy skafandry, sprawdziwszy systemy równowagi biologicznej i telekomunikacyjnej, zapięliśmy się hermetycznie. Sam pokazał mi, żebym poszedł do śluzy. Usłyszałem pompy wysysające powietrze, po czym resztki gazu wchodzące z otwartego luku wypchnęły mnie w przestrzeń.
Na chwilę sparaliżował mnie zwierzęcy strach — znajdowałem się zupełnie sam w miejscu, gdzie nigdy jeszcze nie była żadna ludzka istota, na dodatek przerażony, że zapomniałem zaczepić linę. Ale nie musiałem o tym pamiętać — magnetyczny zatrzask zasunął się sam. Dopłynąłem do końca liny, ostro zawróciłem i powoli zacząłem cofać się w kierunku statku. Zanim do niego dotarłem. Sam był już na zewnątrz i wirował w moim kierunku. Zdołaliśmy się pochwycić i zaczęliśmy ustawiać aparat. Sam pokazał coś między olbrzymim spodkowatym dyskiem gazowego giganta i jaskrawo rażącym pomarańczowym słońcem. Przesłoniłem oczy rękawicą i w końcu zobaczyłem, o co mu chodzi — M-31 w Andromedzie. Oczywiście, biorąc pod uwagę nasze położenie, nie mogło to być w konstelacji Andromedy. Nie widać tu było niczego, co by przypominało ją, lub inną znaną mi konstelację. M-31 jest jednak tak duża i jasna, że kiedy smog nie jest zbyt gęsty, nawet z powierzchni Ziemi widać tę wirującą, obłą mgławicę gwiazd. Jest to najjaśniejsza z galaktyk zewnętrznych i można ją dość łatwo dostrzec z każdego miejsca, do którego docierają statki Heechów. Przy niewielkim powiększeniu wyraźnie widać jej spiralny kształt, a żeby upewnić się, że to właśnie ona, wystarczy popatrzeć na mniejsze galaktyki na osi wzroku.
Podczas, gdy ja celowałem na M-31, Sam ustawiał przyrządy w kierunku obłoków Magellana, lub raczej tego, co na obłoki Magellana wyglądało (twierdził, że rozpoznaje S Doradusa). Rozpoczęliśmy zdjęcia teodolityczne. Po to to wszystko, by uczeni z Korporacji mogli przeprowadzić triangulację i ustalić, gdzie byliśmy. Nie wiadomo wprawdzie, po co im to, ale rzeczywiście to robią. Zależy im na tym tak bardzo, że bez pełnego zestawu i zdjęć nie ma szans na otrzymanie jakiejkolwiek premii naukowej. Wydawałoby się, że równie dobrze mogą się również zorientować, gdzie jesteśmy, ze zdjęć robionych przez okno podczas lotu nadświetlnego. Okazuje się jednak, że nic z tego. Potrafią odczytać zasadniczy kierunek, lecz już po paru latach świetlnych jest im coraz trudniej identyfikować gwiazdy, poza tym nie wiadomo, czy trasa biegnie po prostej, czy nie, niektórzy utrzymują, iż prowadzi ona raczej po jakichś zmarszczkach w zakrzywionej przestrzeni.
Mądrale z Korporacji wykorzystują wszystko, co tylko do nich dotrze, łącznie z tym, ile i w którą stronę obróciły się Obłoki Magellana. Wiecie po co? Ponieważ w ten sposób mogą ocenić, o ile lat świetlnych jesteśmy od nich oddaleni, a zatem jak daleko zabrnęliśmy w Galaktykę. Obłoki wykonują jeden obrót na około osiemdziesiąt milionów lat. Dokładne odczyty mogą wykazać zmiany jednej z części w ciągu dwóch lub trzech milionów, to znaczy różnice rzędu mniej więcej stu pięćdziesięciu lat świetlnych.
Dzięki zajęciom w grupie Sama zaczęły mnie interesować takie rzeczy. I robiąc zdjęcia oraz usiłując odgadnąć, jak Gateway je zinterpretuje, prawie zapomniałem o przerażeniu. I prawie, choć nie całkiem, przestałem się martwić o losy wyprawy, która przedsięwzięta w takim zrywie odwagi zaczynała się okazywać niewypałem.
I okazała się. Jak tylko wróciliśmy do statku, Ham wyrwał Samowi taśmy z przeglądem przestrzeni naokoło i puścił je przez skaner. Pierwszym utrwalonym na nich obiektem okazała się taż właśnie wielka planeta. W żadnym przedziale widma elektromagnetycznego nie pojawiło się promieniowanie artefaktów.
Zaczął więc szukać innych planet. Trwało to długo, nawet jak na automatyczny skaner, pewnie i tak pominęliśmy co najmniej dziesięć. (Nie miało to w sumie znaczenia, skoro ich nie wyłapaliśmy, znajdowały się za daleko). Ham brał sygnaty kluczowe ze spektrogramu promieniowania gwiazdy głównej, a następnie nastawiał skaner na wyszukanie ich odbicia. Urządzenie wyłapało pięć obiektów. Dwa z nich okazały się gwiazdami o podobnym widmie, pozostałe trzy były rzeczywiście planetami, lecz również nie wykazywały żadnego śladu artefaktów. Poza tym były niewielkie i odległe.