Kiedy leżeliśmy razem w hamaku — spoceni, odprężeni i zmęczeni — Klara ziewnęła, potargała moje włosy, odchyliła głowę i popatrzyła na mnie. — Cholera — powiedziała sennym głosem. — Chyba to tak wygląda, gdy się jest zakochanym.
Chciałem być miły. — Dzięki temu życie toczy się naprzód. Nie, nie dzięki „temu”, dzięki tobie.
Potrząsnęła ze smutkiem głową. — Czasami nie mogę cię już znieść — odpowiedziała. — Strzelcy nie potrafią dogadać się z Bliźniętami. Ja jestem znakiem ognia — a ty…. jak wszystkie Bliźnięta jesteś bardzo niezdecydowany.
— Wolałbym, żebyś ciągle nie wracała do tych bzdur — odpowiedziałem. Nie obraziła się. — Chodźmy gdzieś coś zjeść.
Zsunąłem się z hamaka i stanąłem odczuwając potrzebę rozmowy bez kontaktu fizycznego. — Droga Klaro — zacząłem — nie mogę być na twoim utrzymaniu, bo prędzej czy później zaczniesz się wściekać, a nawet jeśli nie — to ja, spodziewając się czegoś takiego, będę wściekły na ciebie. Po prostu nie mam pieniędzy. Jeśli chcesz jadać poza kantyną — rób to sama. Nie będę cię też opalał, nie będę pił twojego alkoholu i grał twoimi żetonami. Masz ochotę coś zjeść — proszę bardzo, idź, spotkamy się później. Może pójdziemy na spacer.
— Bliźnięta nigdy nie wiedzą, jak postępować z forsą — westchnęła — ale potrafią zachować się w łóżku.
Ubraliśmy się i wyszliśmy coś zjeść, ale w kantynie Korporacji, gdzie trzeba czekać z tacą w kolejce, a potem jeść na stojąco. Jedzenie jest nienajgorsze, jeśli się człowiek nie zastanawia zbytnio, na czym je wyhodowano. Cena też jest przystępna — za darmo. Mówią, że jeśli człowiek je wszystkie posiłki w stołówce, zaspokaja swe zapotrzebowanie kaloryczne w ponad stu procentach. Trzeba jednak jeść wszystkiego po trochu. Białko jednokomórkowe i białko roślinne są niepełnowartościowe, jeśli spożywa się je oddzielnie. Nie wystarczy więc sama galaretka z soi lub budyń bakteryjny. Należy jeść jedno i drugie.
Poza tym bezpłatne jedzenie Korporacji powoduje wydzielanie potwornej ilości metanu, który z kolei składa się na to, co wszyscy dawni mieszkańcy Gateway wspominają jako charakterystyczny tutejszy zaduch.
Potem, nie rozmawiając zbyt wiele, zjechaliśmy w kierunku niższych poziomów. Podejrzewam, że obydwoje zastanawialiśmy się, dokąd idziemy. Nie tylko dosłownie. — Masz ochotę na zwiedzanie? — spytała Klara.
Anglikański Kościół Gateway
Wielebny Theo Durleigh, kapelan
Komunia 10:30 w niedziele
Wieczorne nabożeństwa w zależności od zapotrzebowania
Eric Manier, który z dniem 1 grudnia zakończył swą pracę kościelnego, pozostawia po sobie niezatarte wspomnienie w naszej społeczności kościoła Wszystkich Świętych. Zaciągnęliśmy wobec niego, który poświęcił nam swe wszechstronne umiejętności, dług nie do spłacenia. Eric Manier urodził się 51 lat temu w Elstree, Hertfordshire. Ukończył Uniwersytet Londyński z tytułem bakałarza praw, a następnie specjalizował się jako adwokat. Później pracował przez kilka lat w przedsiębiorstwie pozyskiwania gazu naturalnego w Perth. Choć pogrążeni w smutku tym rozstaniem, jesteśmy szczęśliwi, że nareszcie zrealizuje swe najskrytsze marzenia i powróci do swego ukochanego Hertfordshire, gdzie zamierza poświęcić się działalności społecznej, medytacji transcedentalnej, oraz studiom nad śpiewem gregoriańskim, Wybory nowego kościelnego będą miały miejsce w pierwszą niedzielę, w którą zbierze się wymagane kworum dziewięciu parafian.
Wziąłem ją za rękę i powoli, zamyśleni, ruszyliśmy przed siebie. Zwiedzanie to świetna zabawa. Niektóre tunele, już od lat nie używane i zarośnięte bluszczem, były nawet ciekawe. Poza nimi rozciągały się nagie pustkowia, gdzie nawet nie posadzono bluszczu. Zwykle tunele wypełniało światło ze ścian, na których ciągle jeszcze niebieskawo błyszczała warstwa metalu Heechów. Kiedyś — nie ostatnio, ale jakieś sześć czy siedem lat temu — znaleziono w nich artefakty, można więc było w każdej chwili natknąć się na coś, za co dają premię.
Ale nie bardzo mogłem zdobyć się choć na odrobinę zapału. Cóż w tym zabawnego, jeśli i tak nie ma się nic innego do roboty? — Czemu nie? — powiedziałem, lecz parę minut później, gdy zobaczyłem, gdzie jesteśmy, zaproponowałem: — Chodźmy na chwilę do muzeum.
— Bardzo dobrze — ożywiła się. — Czy wiesz, że zrobili już okrągłą salę? Mówił mi o tym Mieczników. Uruchomili ją, gdy byliśmy na wyprawie.
Zmieniliśmy więc trasę, zjechaliśmy dwa poziomy i wyszliśmy obok muzeum. „Okrągłą salą” nazwano niemal kuliste pomieszczenie tuż za nim. Było ono bardzo duże — miało ponad dziesięć metrów średnicy, może więcej. By wszystko dobrze obejrzeć, musieliśmy przymocować sobie wiszące obok wejścia skrzydła podobne do tych, jakich używał Shicky. Klara ani ja nigdy przedtem nie mieliśmy czegoś takiego na sobie, ale poszło nam łatwo. Na Gateway wszystko waży tak niewiele, że najprościej i najwygodniej byłoby się poruszać latając, gdyby oczywiście wewnątrz asteroidu starczyło na to miejsca.
Wlecieliśmy więc do kuli i znaleźliśmy się w środku wszechświata. Ściany sali pokrywały sześciokątne płytki, każdą z nich wyświetlano z niewidocznego dla nas źródła, prawdopodobnie cyfrowo na ciekłe kryształy.
— Jak tu ładnie! — zawołała Klara.
Otaczała nas, nazwijmy to, globorama tego, co dotychczas odkryły pionierskie statki. Gwiazdy, mgławice, planety, satelity… Czasem niektóre płytki pokazywały własny obraz, czyli znajdowało się tam — niech się chwilę zastanowię — jakieś 128 odrębnych scen. Pstryk — wszystkie się zmieniają, znowu pstryk — i zaczynają się zmieniać: część pokazuje to samo, inne — zupełnie co innego. Kolejny pstryk — i jedna cała półkula rozświetla się mozaikowym obrazem galaktyki M-31 widzianej… nie wiadomo skąd.
— Słuchaj — powiedziałem mocno przejęty — to naprawdę bomba! — I rzeczywiście. Czułem się, jakbym uczestniczył we wszystkich wyprawach, jakie kiedykolwiek miały miejsce, ale bez wysiłku i uporczywego strachu.
Nie było nikogo oprócz nas, nie rozumiem dlaczego. To było takie ładne. Można by się raczej spodziewać dużej kolejki. Po jednej stronie zaczęły ukazywać się zdjęcia odnalezionych artefaktów — różnokolorowe wachlarze modlitewne, urządzenia do powlekania ścian, wnętrza statków, jakieś tunele, Klara wykrzykiwała, że widziała część z nich na Wenus, choć nie wiem, jak je rozpoznała. Potem znowu zaczęto wyświetlać zdjęcia Kosmosu. Niektóre z nich wydawały mi się znajome. W jednym szybkim sześcio czy ośmiopłytkowym ujęciu rozpoznałem Plejady, obraz znikł, a na jego miejscu ukazała się widziana z Kosmosu Gateway-2. Jej boki błyszczały odbitym światłem jasnych, młodych gwiazd z sąsiedztwa. Zobaczyłem coś, co mogło być Mgławicą Końskiego Łba, był też pierzasty toroid gazu i pyłu, prawdopodobnie Mgławica Pierścienia w konstelacji Liry lub tak zwany Francuski Obwarzanek odkryty parę orbit temu na niebie planety, na której napotkano ślady niedostępnych, znajdujących się pod zamarzniętym morzem tuneli Heechów.
Zostaliśmy tam jakieś pół godziny, dopóki nie zorientowaliśmy się, że chyba oglądamy na powrót te same zdjęcia, pofrunęliśmy wtedy w kierunku wejścia, odwiesiliśmy skrzydła i zrobiliśmy przerwę na papierosa w szerokim tunelu na zewnątrz muzeum.
Minęły nas dwie kobiety, które były chyba z ekipy porządkowej Korporacji, niosły zwinięte, przypinane skrzydła.
— Cześć, Klaro — pozdrowiła nas jedna z nich. — Byliście w środku? Klara skinęła głową. — Piękne! — powiedziała.
— Korzystajcie, dopóki można — wtrąciła druga. — W przyszłym tygodniu trzeba będzie za to płacić sto dolarów. Jutro instalujemy w sali piezofony z pogadankami, a uroczyste otwarcie odbędzie się przed najbliższym napływem turystów.
— Warto tyle zapłacić — odpowiedziała Klara i spojrzała na mnie. Zdałem sobie sprawę, że mimo wszystko paliłem jej papierosa. Nie bardzo mnie było stać na płacenie pięciu dolarów za paczkę, ale postanowiłem kupić choć jedną z tego, co przeznaczyłem sobie na ten dzień, i dopilnować, żeby wzięła ode mnie tyle, ile ja od niej.