Sigfrid w swoim wcieleniu pluszowego misia, ciepły i spokojny, spoczywa w moich ramionach. Jest mi przyjemnie. Oczywiście tak naprawdę, to on nie jest w środku kukły. Chyba w ogóle nie ma go nigdzie, może jedynie w centralnym banku danych w Waszyngtonie, w którym zainstalowane są wszystkie duże maszyny. Ja rozmawiam tylko z odległą końcówką, przebraną za niedźwiadka.
— Czy chcesz coś jeszcze dodać, Robbie?
— Chyba nie. W każdym razie na pewno nie o śnie. Ale mam wrażenie, czuję się, jakbym kopnął Klarę w głowę, by nie pozwolić jej wyjść. Tak jakbym się bał, że reszta tunelu zawali się na mnie.
— Co to znaczy, że masz wrażenie?
— No, to, co powiedziałem. Tego nie było we śnie, ale tak się po prostu czułem.
Czeka przez moment. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego — zagaduje inaczej — że powiedziałeś „Klara” zamiast „Sylwia”?
— Naprawdę? Śmieszne. Ciekawe dlaczego.
Znowu czeka i próbuje mnie przycisnąć. — A co się stało potem?
— Obudziłem się.
Przewracam się na plecy i spoglądam na sufit wyłożony kwadracikami z tkaniny i pokryty błyszczącymi pięcioramiennymi gwiazdkami. — To wszystko — mówię. Potem dodaję od niechcenia: — Czy to nas dokądkolwiek prowadzi?
— Nie wiem. Rob, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
— Gdybyś potrafił — mówię — zmusiłbym cię do tego wcześniej. — Ciągle mam przy sobie karteczkę od S. Laworowny, w pewnym sensie daje mi ona poczucie bezpieczeństwa, które tak sobie cenię.
— Myślę — stwierdza — że chyba do czegoś nas to może doprowadzić. Uważam, że w twojej pamięci tkwi coś, o czym nie chcesz myśleć, a do czego odnosi się ten sen.
— Czyżby to miało jakiś związek z Sylwią? Przecież to było już tyle lat temu.
— To chyba nie ma większego znaczenia.
— Do diabła! Naprawdę mam już ciebie dość. — Po chwili jednak się reflektuję. — Popatrz, zaczynam się złościć. A to coś znaczy?
— A jak myślisz?
— Gdybym wiedział, nie pytałbym się ciebie. Czyżbym zaczynał przyznawać się do winy? Czy złoszczę się, bo czegoś się domyślasz?
— Proszę cię, nie zastanawiaj się nad tym całym procesem. Powiedz mi tylko, co czujesz?
— Winę — mówię natychmiast, nie uświadamiając sobie, że właśnie to zamierzałem powiedzieć.
— Winę za co?
— Winę za… sam nie wiem. — Podnoszę rękę, by spojrzeć na zegarek. Zostało nam jeszcze dwadzieścia minut. Diabli wiedzą, co się może jeszcze stać przez dwadzieścia minut i zastanawiam się, czy rzeczywiście pragnę jakiegoś wstrząsu. Mam dzisiaj po południu grać w duplikata i jest duża szansa, że przejdę do finału. Jeśli nie nawalę. Jeśli będę umiał się skoncentrować.
— Chyba muszę wyjść dzisiaj wcześniej — mówię.
— Winę za co. Rób?
— Nie bardzo już pamiętam — gładzę go po pluszowej szyi. Chichoczę. — To całkiem fajne, Sigfrid, choć trochę czasu minęło, zanim się przyzwyczaiłem.
— Winę za co. Rób?
— Za zamordowanie jej, idioto! — wrzeszczę w końcu.
— We śnie?
— Nie! W rzeczywistości. Dwa razy.
Zdaję sobie sprawę z tego, że oddycham z trudem i wiem, że czujniki Sigfrida to rejestrują. Usiłuję zapanować nad sobą, by mu nie przyszły do głowy jakieś idiotyczne pomysły. Jeszcze raz, porządkując myśli, przypominam sobie to, co powiedziałem. — Tak naprawdę, to jej nie zamordowałem. Ale próbowałem! Goniłem za nią z nożem!
— W opisie twego przypadku rzeczywiście powiedziane jest, że w czasie kłótni z przyjaciółką miałeś w ręku nóż — Sigfrid wciąż ma głos spokojny i podtrzymujący na duchu. — Nie jest natomiast powiedziane, że „za nią goniłeś”.
— A jak myślisz, dlaczego mnie zamknęli? To istny cud, że nie poderżnąłem jej gardła.
— Czy w ogóle użyłeś noża?
— Skądże. Byłem zbyt wściekły. Rzuciłem go na podłogę, wstałem i zacząłem ją tłuc.
— Czy nie posłużyłbyś się nim, gdybyś rzeczywiście próbował ją zamordować?
— Ach! — Tylko, że brzmi to bardziej jak „hm” — szkoda, że ciebie tam nie było. Może byś ich przekonał, żeby mnie nie zamykali.
To całe spotkanie zaczyna mnie już złościć. Wiem, że robię błąd opowiadając mu o swoich snach. Zawsze je przekręca. Siadam z pogardą rozglądając się po tym idiotycznym wnętrzu, które Sigfrid dla mnie urządził, i postanawiam wygarnąć mu prosto z mostu.
— Sigfrid — mówię — jak na maszynę fajny z ciebie gość i mam pewną intelektualną satysfakcję z tych naszych rozmów. Teraz rozdrapujesz tylko stare, przyschnięte rany i zastanawiam się, dlaczego pozwalam ci to robić.
— Twoje sny pełne są bólu. Bob.
— Więc niech ból pozostanie w snach. Nie chcę wracać do tych cholernych bzdur, którymi karmili mnie w Instytucie. Może rzeczywiście chciałbym się przespać z moją matką. Może naprawdę nienawidzę ojca, bo umarł i mnie osierocił. No i co?
— Rozumiem, że to pytanie retoryczne. Rzeczy takie trzeba jednak nazywać po imieniu.
— Po co? Żeby bolało?
— Żeby wyciągnąć drzazgę, która tkwi w środku.
— Może prościej byłoby to zostawić, tak jak jest? Sam twierdzisz, że nie brak mi kompensacji. Nie mówię, że mi te spotkania nic nie dają. Czasami, owszem, wychodzę stąd i mam głowę pełną nowych pomysłów, a słońce świeci jaśniej, powietrze jest czystsze i wszyscy zdają się do mnie uśmiechać. Ostatnio jednak tak nie było. Myślę, że spotkania nasze były nudne i nieproduktywne, co byś powiedział na to, żeby skończyć z tym wszystkim?
— Uważałbym, tak jak zawsze, że decyzja należy do ciebie.
— Więc może tak zrobię. — Stary drań usiłuje mnie przetrzymać. Wie, że się nie zdecyduję, i chce mi dać czas, bym sam sobie z tego zdał sprawę.
— Dlaczego powiedziałeś, że zamordowałeś ją dwukrotnie? — pyta po chwili.
Spoglądam wpierw na zegarek. — To chyba było przejęzyczenie. Ale teraz już naprawdę muszę iść.
Mam niewiele do roboty w pokoju rekreacyjnym, ponieważ nie było w zasadzie po czym przychodzić do siebie. Po prostu chciałem się stamtąd wydostać, uciec od niego i jego idiotycznych pytań. Tak się mądrzy i wywyższa, ale cóż w końcu może wiedzieć pluszowy niedźwiadek?
Rozdział 22
Tego wieczoru wróciłem do siebie i długo nie mogłem zasnąć. A na dodatek Shicky zbudził mnie wcześnie rano, by opowiedzieć, co się działo. Przeżyły tylko trzy osoby i ogłoszono już ich podstawową nagrodę: — siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy. Na poczet tantiem. To wypłoszyło ze mnie resztki snu. — Za co? — spytałem. — Za dwadzieścia trzy kilo artefaktów — odpowiedział. — Wyglądają na zestaw narzędzi. Być może do naprawy statku, bo znaleziono je w lądowniku pozostawionym na jakiejś planecie. W każdym razie — są to jakieś narzędzia.
— Narzędzia — powtórzyłem. Wstałem i pozbyłem się Shicky'ego, myśląc o nich poczłapałem w kierunku zbiorowego prysznica. Narzędzia, to było coś! Mogły znaczyć możliwość otwarcia układu napędowego w statku Heechów bez wysadzenia wszystkiego w powietrze, a także odkrycie zasady działania tego układu i powielenie go. Narzędzia mogły oznaczać prawie wszystko, ale z pewnością znaczyły siedemnaście milionów pięćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, nie licząc procentów, podzielone między trzy osoby.
Jedną z tych osób mogłem być ja.
Niełatwo jest człowiekowi nie myśleć o pięciu milionach osiemset pięćdziesięciu tysiącach dolarów (nie licząc procentów) kiedy wie, że gdyby tylko był nieco bardziej przewidujący w wyborze dziewczyny, miałby tę sumę w kieszeni. Niech będzie to sześć milionów. Za mniej niż połowę mógłbym w moim wieku i przy moim stanie zdrowia całkowicie opłacić Pełny Serwis Medyczny, to znaczy wszystkie badania, leczenie, wymianę tkanek i przeszczepy, które udałoby się jeszcze we mnie wepchnąć… Przedłużyłyby one mój żywot o co najmniej pięćdziesiąt lat wobec tego, czego się mogę spodziewać bez serwisu. Za pozostałe trzy miliony mógłbym kupić parę domów, kontrakt wykładowcy (największe wzięcie mają właśnie poszukiwacze, którym się powiodło), stały dochód za reklamówki w piezowizji, kobiety, jedzenie, samochody, podróże, kobiety, sławę, kobiety… no i oczywiście były jeszcze procenty. Ich wysokość, suma często dość pokaźna, zależała od tego, czego ludziom z Wydziału Badań i Studiów udałoby się dokonać z tymi narzędziami. Znalezisko Sheri to była właśnie Gateway: skarb na krańcu tęczy!