Nic nie powiedziałem. Nie wiedziałem co i nie bardzo wierzyłem, że coś wymyślę. Odwróciłem się więc i odszedłem.
Nie pamiętam już, co robiłem przez następne kilka godzin.
Nie spałem, choć byłem fizycznie wycieńczony. Przez krótką chwilę siedziałem u siebie w pokoju na szafce. Potem znowu wyszedłem. Pamiętam, że z kimś rozmawiałem. Chyba czarowałem jakiegoś turystę z Wenus, że zawód poszukiwacza jest ryzykowny, choć jednocześnie zajmujący. Pamiętam też, że jadłem coś w kantynie. A przez cały ten czas myślałem tylko o jednym — chciałem zabić Klarę. Od dawna już tłumiłem tę nagromadzoną furię i nawet jej sobie nie uświadamiałem, dopóki Klara nie pociągnęła za spust.
Nie wiedziałem, czy mi kiedykolwiek wybaczy. Nie byłem pewien, czy powinna, a nawet — czy ja tego chcę. I tak nie mogłem sobie wyobrazić, że kiedykolwiek jeszcze pójdziemy do łóżka. W końcu jednak nabrałem pewności, że pragnę przynajmniej ją przeprosić.
Tyle tylko, że nie było jej w domu. W mieszkaniu zastałem jedynie pulchną młodą Murzynkę, która z pełnym tragizmu wyrazem twarzy powoli układała ubrania. Kiedy spytałem o Klarę, zaczęła płakać. — Wyjechała — zaszlochała.
— Wyjechała?
— Och, wyglądała tak okropnie! Ktoś ją musiał pobić. Przyprowadziła Watty i powiedziała, że nie będzie mogła się nią zajmować. Oddała mi wszystkie swoje ubrania. Ale co ja zrobię z Watty, kiedy będę szła do pracy?
— Dokąd wyjechała?
Kobieta podniosła głowę. — Wróciła na Wenus. Jej statek odleciał godzinę temu.
Nie rozmawiałem już z nikim więcej. Udało mi się jakoś zasnąć we własnym łóżku i to bez niczyjego towarzystwa.
Obudziwszy się spakowałem swoje rzeczy — ubrania, holodyski, szachy, zegarek. Także bransoletę Heechów, którą dostałem od Klary. Sprzedałem je, wybrałem wszystko z konta i zabrałem do kupy całą sumę, która wyniosła 1400 dolarów plus jakieś drobne. Wziąłem pieniądze do kasyna i postawiłem je na numer 31.
Duża, powolna kula wpadła do zielonej przegródki. Zero. Przegrałem. Zszedłem więc do Kontroli Lotów i zgłosiłem się na najbliższą Jedynkę. Dwadzieścia cztery godziny później byłem już w Kosmosie.
Rozdział 23
— Co ty rzeczywiście myślisz o Danie, Bob?
— A jak ci się wydaje, do cholery? Przecież uwiódł mi dziewczynę.
— To dość staroświeckie pojęcie. A poza tym cała ta historia miała miejsce już tak dawno temu.
— Oczywiście. — Czasami uważam, że Sigfrid nie gra fair. Ustala reguły gry, których później sam nie przestrzega.
— Daj spokój! — mówię z oburzeniem. — Wprawdzie wszystko to wydarzyło się tak dawno, ale dla mnie jakby wciąż trwało, bo ciągle jeszcze we mnie tkwi. W mojej pamięci jest zupełnie świeże. A czyż nie to jest twoim zadaniem? Czy to nie ty masz wyciągnąć te dawne sprawy po to, by wreszcie przyschły i przestały mi doskwierać?
— Nadal nie wiem, dlaczego jest to dla ciebie takie świeże. Bob.
— Chryste! — Sigfrid znowu nie jest w najlepszej formie. Wydaje mi się, że po prostu nie potrafi sobie poradzić z napływem niektórych złożonych informacji. W końcu, jakby na to nie patrzeć, jest tylko maszyną i nie robi tego, co wykracza poza jego program. Przeważnie reaguje po prostu na słowa kluczowe — biorąc oczywiście w pewnym stopniu pod uwagę ich znaczenie. Oraz na takie niuanse, jak na przykład ton głosu czy gra mięśni, odbierane przez czujniki na macie i paski.
— Zrozumiałbyś to pewnie, gdybyś nie był maszyną, lecz człowiekiem — odpowiadam.
— Może i tak. Bob.
UWAGI NA TEMAT ŻYCIA HEECHÓW
Pytanie: Nie mamy wiec pojęcia, jak wygląda, na przykład, stół Heechów czy jakikolwiek inny sprzęt domowy.
Profesor Hegramet: Nie wiemy nawet, jak wygląda ich dom. Nigdy czego? podobnego nie znaleźliśmy. Odkryliśmy jedynie tunele. Lubili rozgałęziające się szyby, z których odchodziły pokoje. Lubili też duże pomieszczenia w kształcie wrzeciona, ścięte na rogach. Jedno odnaleźliśmy tutaj, dwa na Wenus, prawdopodobnie zachowały się też na wpół skorodowane pozostałości jednego na Planecie Peggy.
Pytanie: Dobrze wiemy, jaka jest premia za odkrycie przedstawiciela rasy inteligentnej. A jaka jest premia za odkrycie Heecha?
Profesor Hegramet: Znajdź go tylko. Potem możesz zażądać dowolnej ceny.
— To prawda, że wydarzyło się to dawno temu — sprowadzam go z powrotem na właściwy trop. — Nie rozumiem jednak, czego jeszcze chcesz się doszukać w tej całej historii?
— Chciałbym, żebyś mi wyjaśnił pewną sprzeczność, którą wyczuwam w tym, co mówisz. Twierdzisz, iż nie boli cię, że Klara miała stosunki z innymi mężczyznami. Dlaczego więc przywiązujesz takie znaczenie do tego, że spała z Danem?
— On ją źle traktował! — To prawda. Pozostawił ją uwięzioną, jak muchę w bursztynie.
— Czy rzeczywiście chodzi ci o to, jak się zachował wobec Klary? A może było coś między tobą i Danem?
— Nigdy w życiu! Między nami nigdy nic nie było!
— Mówiłeś mi, że Dane odczuwał pociąg do obu płci. Jak wyglądał wasz wspólny lot?
— Miał dwóch innych chłopców do zabawy! Ale przysięgam — nie mnie. Nie mnie! — powtarzam starając się, by spokojny głos odzwierciedlał mój faktyczny brak zainteresowania tym idiotycznym tematem. — Mówiąc szczerze, chciał się do mnie kilka razy dobrać, ale powiedziałem mu, że to mnie nie interesuje.
— W twoim głosie brzmi więcej złości, niż mogłoby to wynikać z samej treści słów.
— Do diabła! — Muszę przyznać, że teraz już jestem naprawdę zły. — Twoje idiotyczne podejrzenia doprowadzają mnie do szału! — mówię z trudem. — To fakt, że pozwoliłem mu się objąć raz czy dwa. Ale to wszystko, nic poważniejszego. Dałem się trochę użyć dla zabicia czasu. Owszem, nawet mi się podobał. Był wysoki, przystojny. A ja czułem się trochę samotny… — O co znów chodzi?
Dźwięk, który wydobywa się teraz z Sigfrida, przypomina lekkie chrząknięcie, jakim zawsze przerywa, niby to nie przerywając.
— Co przed chwilą powiedziałeś?
— Kiedy?
— Wtedy, gdy stwierdziłeś, że między wami nic nie zaszło poważnego?
— O Boże, nie pamiętam już, co powiedziałem. No, że nie było w tym nic poważnego. Tylko tak, dla zabicia czasu.
— Nie tak to określiłeś.
— Czyżby?
Zastanawiam się słuchając echa moich własnych słów. — Pewnie powiedziałem „użyłem sobie”, i co z tego?
— Nie, Bob. Nie mówiłeś też, że sobie użyłeś. Co powiedziałeś?
— Nie wiem!
— Stwierdziłeś, że dałeś się użyć.
Przestaję się bronić. Mam takie uczucie, jakbym nagle odkrył, że zlałem się w majtki albo że mam rozpięty rozporek. Wychodzę na zewnątrz mego własnego ciała i przyglądam się moim myślom.
— Jak rozumiesz stwierdzenie, że dałeś się użyć?
— Ach tak — śmieję się szczerze zaskoczony i jednocześnie rozbawiony. — To chyba była iście freudowska pomyłka. Bystry jesteś. Moje gratulacje dla programistów.
Sigfrid nie odpowiada na moją uprzejmą uwagę. Chce, żebym spokojnie wszystko przetrawił.
— No dobrze — mówię. Czuję się otwarty, nie pozwalam, by cokolwiek się wydarzyło i przeżywam ten moment, jakby miał on trwać zawsze — podobnie jak Klara uwięziona w momentalnym i wiecznym spadaniu.
— Bob — pyta Sigfrid łagodnie — czy kiedy się onanizowałeś, nie myślałeś o Danie?
— Nie znosiłem tych myśli — odpowiadam. Czeka.
— Nienawidziłem siebie za to. Nie, właściwie to bardziej chyba sobą pogardzałem.
Sigfrid odczekuje chwilę. — Czy chce się teraz płakać? — mówi. Ma racje, ale nie odpowiadam.
— Czy chcesz płakać? — zachęca mnie.
— Marzę o tym.
— To czemu tego nie robisz?
— Żebym to wiedział jak — mówię. — Niestety, nie potrafię.